Stanisław Szatkowski
Droga krzyżowa mego żywota rozpoczęła się 26 września 1939 roku. W dniu tym po raz pierwszy zatknąłem się z Gestapo. Aresztowano mnie i osadzono w piwnicach Magistratu sierpeckiego razem z dwoma ziemianinami (Tomasz Krępeć z Gójska i St. Śniechowski ze Śniech) Zetknąłem się tu także z kolegą Miętkiewiczem z Rościszewa, inspektorem samorządowym Antczakiem i wieloma innymi.Na szczęście pobyt nasz trwał krótko, gdyż funkcjonariusze gestapo wyjechali do Płońska, co ułatwiło naszym rodzinom starania o zwolnienie nas.
Po zwolnieniu oddani zostaliśmy pod nadzór żandarmerii.
Przez pierwsze kilka miesięcy po powrocie do Sierpca, żandarmii otaczali mnie czujną opieką, śledząc dosłownie każdy krok, nasyłając miejscowych volksdeutschów na wywiady szpiegowskie pod okna mego nowego mieszkania (z własnego domu zostałem wysiedlony wraz z rodzioną dalej na wieś, a w końca wydalono nas całkowicie z Gójska do Podlesia i obrano nas dosłownie ze wszystkiego). W kwietni 1940 roku zostałem po raz drugi aresztowany i przetransportowany do Mauthausen, razem z kolegami Puszewskim, Krępeciem i wielu innymi. Na skutek starań żony i innych osób udało się nam i tym razem uzyskać zwolnienie.
Po drugim zwolnieniu ukrywałem się czas jakiś w powiecie rypińskim i w powiecie lipnowskim lub przebywałem u żony, pomagając jej w tajnym nauczaniu w zakresie szkoły powszechnej. Wiosną 1942 r. zabrano mnie przymusowo do pracy i wysłano do powiatu mławskiego w okolice Strzegowa, Szreńska, Ratowa i Bogurzyna. Pracowałem tam do sierpnia 1942 r. 6 sierpnia 1942 r. aresztowano mnie po raz trzeci pod zarzutem działalności szkodliwej dla Rzeszy Niemieckiej. Pobyt w Mławie, mimo pomocy znajomych z Mławskiego, był nieznośny. Ciągłe apele i bicie - zarówno nowo przybywających więźniów jak i "weteranów", zmieniło życie nasze w istne piekło. Każdy nowo przybywający dostawał tzw."wkupne". Przybycie nowego nieszczęśliwca zwiastował zawsze głośny, wprost nieludzki krzyk komendanta obozu i gestapowców, ciężko spadające razy bykowców i jęki nieszczęśliwej ofiary. Plagi te wymierzało dwóch żandarmów, bijąc w takt i licząc do 50, 100 a czasem i więcej razów podwójnych. Im ofiary głośniej krzyczały, tym bito je silnej , tak długo, aż siepacze germańscy zmęczyli się a ofiara leżała nieprzytomna i przestawała jęczeć. W końcu obdarzono ją jeszcze kilkoma kopniakami i szturchańcami i wrzucano na wpół żywą do celi, a oprawcy odchodzili wtedy z głośnym sapaniem i przekleństwami do siebie.
Wiele ofiar niepodobnych była do ludzi. Zmasakrowano je i posiniaczono, a ciało, odbite od kości bykowcami, gniło i odpadało kawałkami. Zdarzały się wypadki, że ofiarę bito kilka razy dziennie, wymierzając jej w sumie ponad 400 bykowców albo gum. Wiele ofiar kończyło życie pod razami, a te, które wytrzymały, czekały chore, zsiniaczone i okaleczone na dalsze koleje swego nieszczęśliwego losu. O pomocy lekarskiej mowy nie było, jeśli nam się udało zdobyć jakieś lekarstwo, to tylko drogę nielegalną, przy pomocy ludzi dobrej woli. Opiekowaliśmy się sami sobą, niosąc pomoc jeden drugiemu i dodając sobie otuchy i wiary do przetrwania. Te ciągłe bicie rozstroiło nasze nerwy. Żyliśmy tylko strzępami nerwów, oczekując z minuty na minutę jakiegoś nowego nieszczęścia, jakiejś nowej ofiary, odwiedzin Gestapo w celi albo wezwania na badania. Słowo "Vernehmung" (badania gestapowskie) - jakież to ciężkie i straszne słowo dla tych, co doznali jego skutków. Wielu po takich badaniach żegnało się ze światem na zawsze, a ci, którym Bóg dał przetrwać, wynieśli ze sobą do śmierci trwające niezatarte ślady barbarzyńskiego reżymu hitlerowskiego.
Żyjąc w Mławie resztkami nerwów prosiliśmy Boga o zmianę w ogóle, lub chociaż zmianę jednego obozu na inny. Chcieliśmy zmiany i to zmiany bez względu na to, co ona nam przyniesie: wolność czy zgubę.
Nareszcie, po dwumiesięcznym pobycie w Mławie, dostałem z Gestapo wraz z innymi "transportkarte". Wieziono nas etapami z obozu do obozu, jak gdyby chciano nas zapoznać z nowymi gniazdami "wykańczalni" hitlerowskich, W drodze dowiedziałem się od komentanta transportu, że mam przeznaczenie do Płocka. Drogę do Płocka odbyłem poprzez Działdowo, Deustsche Eylau (Iława), Mławę, Toruń i Sierpc. Wszędzie (z wyjatkiem Sierpca) zatrzymywano nas na kilka dni, jak gdyby dla specjalnego przeszkolenia i zapoznania się z panującymi tam metodami. Wszędzie bito nas bez litości i męczono.
Z Płocka, po tygodniowym pobycie na oddziale politycznym (Politischabteilung), wysłano nas stupięćdziesięcioosobowym transportem do Bytomia, a stamtąd do Bobrek Karf I, gdzie pracowaliśmy w hucie "Julia". Tu dopiero zapoznaliśmy się z prawdziwą "wykańczalnią ludzi" i to w przyśpieszonym tempie. Po pięciotygodniowej, ciężkiej pracy z najsilniejszego mężczyzny robił się cherlak, człowiek- szkielet. Ludzie ginęli jak muchy z przeziębienia, głodu i nadmiaru pracy. Traktowano tu każdego jako siłę roboczą i póki mógł pracować, póty go trzymano, a gdy już do pracy się nie nadawał, dobijano go kolbami, gumami lub kawałkami drzewa, wymyślając od najgorszych i wołając, że to całe przeklęte plemię polskie musi wyginąć. Tu przydzielony zostałem z innymi na "Arbeitskommando Halde Nachtschicht". Błogowiaństwem jest praca dla człowieka, bo pozwala mu zapomnieć na chwilę o bólach nękających jego zbolałą duszę i skraca chwile jego męki, ale jest zarazem i przekleństwem , gdy wymuszają ją kaci, eksploatujący siły i zdrowie ludzkie. Tu poznałem tą drugą forme pracy, która nie tylko wyzwala, ale i zabija. Pracę moją na Hałdzie wykonywałem na nocnej zmianie. Trwała ona od 10 do 12 godzin na dobę. Polegała na tłuczeniu i ładowaniu szlaki (kamienia) na małe wózki (loki) i wysyłaniu jej do brechera - młyna mielącego kamień. Takich wózków musieliśmy naładować w czasie zmiany we dwóch od 80 do 90 lub 100. Narzędziami naszej pracy były: młot (pyrnik), kilof (krampa), widły ( gable), łopata (szufel) i łom. Praca tu trwała bez przewy, a ciągłe nawoływanie wachmanów i majstrów nie dały ani chwili wytchnąć. Jedne wózki podtaczano, a drugie zabierano. Bez przerwy słychać było tylko nawoływanie "gema, ciepaj", mieszane na przemian z warkotem maszyn i przekleństwami, razami i płaczem katowanych "muzułmanów" (więźniów, będących na wykończeniu, pozbawionych sił, którzy stać już o własnych siłach nie mogli). Codziennie ginęli tu ci nieszczęśliwcy z wyczerpania w wypadkach albo pod razami kolb i bagnetów.,a na ich miejsce przysyłani byli nowi. W tych warunkach bytowania w tym nowym środowisku, wymyślonym przez szatańskie pomysły hitlerowców, człowiek rychło stawał się słaby i to tak dalece słaby, że nie mógł iść o własnych siłach i stawał się wielkim dzieckiem, bezradnym, będącym ciężarem dla siebie i dla goniących resztkami sił kolegów. Codziennie rano, wracając przemarznięci z nocnej zmiany, dżwigaliśmy tych "muzułmanów" resztkami sił do obozu, uświadamiając sobie, że za parę dni my zajmiemy ich miejsce i inni będą znowu nas dżwigali. Z całego transportu, który przyjechał ze mną z Płocka na Śląsk, zostało nas wkrótce tylko sześciu i to sześciu "muzułmanów", będących już jedną nogą na tamtym świecie.
26 listopada 1942 roku wyruszyło moje komando wieczorem do pracy. Ja już o własnych siłach na miejsce pracy zajść nie mogłem. Zdarzyło mi się to po raz pierwszy, że z łagru na miejsce pracy musiano mnie nieść. Po pięciu tygodniach pracy ponad ludzkie siły i to pracy nocnej, siły moje odmówiły mi posłuszeństwa. Stałem się "muzułmaninem".
29 listopada 1942 roku siły moje odmówiły mi całkiem posłuszeństwa. Nie byłem już zdolny do pracy, a życie moje było liczne nie na dni, ale na godziny. Stanąłem przed wózkiem, ale ładować kamieni ani tłuc nie mogłem. Wózek nie był naładowany. Krzyk, hałas, przekleństwa i razy. Nadbiegł esesman z karabinem i zaczął mnie bić kolbą i bagnetem. Upadłem. Co było dalej, nie pamiętam. Gdy oprzytomniałem, od razu poczułem zakrzepłą krew i niewymowny ból w całym ciele, a najbardziej dokuczała mi prawa ręka pokłuta bagnetem. Trząsłem się jak w febrze z zimna, głodu, strachu i czekałem dalszego losu. Wereszcie usłyszałem dzwonek i ujrzałem komando maszerujące na dzienną zmianę. Moje zaczęło szykować się do odmarszu. Na rozkaz siepaczy niemieckich zabrano mnie z sobą i zaniesiono do obozu. Tu rzucono razem z innymi jak kamień pod barak i zaczął się apel. Po apelu wszyscy pomaszerowali do baraków, a nas pozostawiono na placu. Za chwilę przeszedł koło nas sanitariusz SS nazwiskiem Szramek, Ślązak z pochodzenia, zlitował się nade mną i kilkoma innymi i zabrał nas na "rewir".
Po tygodniowym pobycie na rewirze, przy beznadziejnym stanie mojej ręki, uprosiłem Szramka, by wysłał mnie do szpitala. W Bytomiu, w cywilnym szpitalu, lekarz dokonał potrzebnych zabiegów, ratując mnie przed zakażeniem krwi, a następnie wysyłając do szpitala więziennego. Tu przebywałem od 1 grudnia 1942 r. do 6 lutego 1943 roku - razem z Władysławem Olszewskim, kupcem ze Szczepkowa Borowego koło Mławy i z rolnikiem Grodkiem z Olszewa z pow. sierpeckiego. Grodek zmarł w szpitalu, Władysław Olszewski zginął w innym obozie. Tu przebywali również Mystkowski i Kajciński z Mławy - elektromonterzy i wielu innych. Nieszczęście, które mnie dotknęło 26 listopada 1942 roku, uratowało mi życie, a pobyt w Bytomiu i czasowe zwolnienie od pracy, wpłynęło dodatnio na moje samopoczucie. Prawa ręka powoli goiła się i choć sztywna, ale pozostała. Kuracja trwała przeszło dwa miesiące i chciałem ją przedłużyć jak najdłużej, aby uniknąć zimy. W czasie pobytu w Bytomiu, gdy już mogłem chodzić o własnych siłach, zaprzęgano nas do wozu razem ze wspomnianym Olszewskim i innymi i jeżdżono nami jak końmi po Bytomiu, wożąc węgiel lub wywożąc odpadki i śnieg za miasto.
6 lutego 1943 roku wezwano mnie na badania lekarskie. Sanitariusz chciał wysłać mnie do obozu koncentracyjnego, jako nienadającego się do pracy na Bobrku, bo waga moja była poniżej 50 kg, lecz lekarz oświadczył, że należy mnie odesłać do huty, aby mnie wykończyli jako polskiego inteligenta. Odstawiono mnie więc z powrotem na Bobrek Karf I. Ponieważ nie mogłem chwilowo pracować na "Hałdzie", więc przesłano mnie ze sztywną i chorą ręką na "Brecher" pod windę i bunkry, tłumacząc mi, że wózki będę mógł popychać pod windę zdrową ręką. Pracowałem tu razem z drugim podobnym do mnie "muzułmaninem" z Mławy - Kajcińskim. Praca tu była trochę lżejsza niż na hałdzie, toteż przetrwałem do czerwca 1943 roku. W tym czasie ręka mi wyleczyła się i nie miałem z nią takiego kłopotu, jak w zimie i chociaż pozostawała częściowo sztywna, jednak mogłem nią jeszcze pracować. Od czerwca znów wysłano mnie na "hałdę", aby mnie ostatecznie wykończyć. Po raz drugi zacząłem żegnać się z życiem. Siły odmówiły mi posłuszeństwa. Nocna praca, brak ubrania i obuwia oraz odżywienia sprawiły upadek sił i wyczerpanie mego organizmu. Stałem się znowu ciężarem dla drugich. Dzięki dobrym kolegom trwałem i żyłem nadzieją. Puchłem z głodu. Wreszcie stałem się niezdatny do pracy na hałdzie i zmieniono mi komando, wysyłając na "Julkę" do pieców martenowskich i pod kran. Jeszcze pracowałem parę dni , dowożąc złomy żelaza wózkami pod windę. Praca ta była ponad moje siły i mimo pomocy ze strony pracujących tu Francuzów, upadłem w końcu z wyczerpania, odurzony wyziewami z pieców hutniczych.
Zagazowanego i wycieńczonego oddano mnie do Bytomia do aresztu policyjnego. Tu przez siedem dni leżałem na cemencie, śpiąc bez przerwy i dając słabe oznaki życia. Budzono mnie tylko dla podania posiłku i znów spałem. W tym areszcie zainteresowała się moją osobą gospodyni kuchni, Ślązaczka, podobno nauczycielka z zawodu, i otoczyła mnie opieką, odżywiając lepiej i troszcząc się o moje zdrowie. Robiła to wszystko ukradkiem i bez wiedzy żandarmerii. Jej pomoc przywróciła mi siły i pozwoliła w siódmym dniu przebudzić się do życia i wstać o własnych siłach na nogi. Mogłem już przejść się po celi, trzymając się ściany. Po odzyskaniu trochę siły wezwano mnie na "Vernehmung" do Gestapo. Na badaniu sfotografowano mnie i zbito do nieprzytomności, uszkadzając mi błonę bębenkową w prawym uchu, a potem wrzucono do auta i odwieziono pod nadzór żandarmerii (Polizeigefä ngnis). Tu duch opiekuńczy owej gospodyni czuwał nade mną i powoli wylizałem się ze wszystkiego, a nawet odzyskiwałem siły. W trzecim tygodniu Gestapo wydało rozkaz wywiezienia nas do Mysłowic. Był to koniec sierpnia. W Mysłowicach osadzono mnie w "Polizeiersatzgefä ngnis" pod opieką Gestapo z Katowic. Osadzono mnie na oddziale politycznym (Politischabteilung). Tu pracować nam nie kazano, lecz musieliśmy dniami i nocami leżeć na brzuchu na deskach, a za każde poruszenie "kalifaktor", najczęściej więzień-Niemiec, bił nas do krwi. Siedzieliśmy tu jak tygrysy w klatkach z drutu kolczastego po 100, a na zewnątrz dwóch gestapowców pilnowało nas z automatami. Wyżywienie nasze to trzy czwarte litra zupy - woda z liśćmi kapusty i brukwi oraz odrobina kartofli, na śniadanie i kolacje dawano nawano 10 deka czarnego chleba i trochę kawy. Łyżek do zupy nie było trzeba i ich nie mielismy. Głód i chłód dokuczały nam wiecznie, a ciągły niepokój i częste badania spędzały nam sen z powiek. Każdy chciałby się stąd jak najprędzej wyrwać do pracy, aby zapomnieć choć na chwilę o swej biedzie i o różnych myślach trapiących nas bezustannie. Żyliśmy tylko resztkami nerwów, niepewni co nam chwila przyniesie. Przy badaniach posługiwano się najbardziej wyrafinowanymi metodami. Nie każdy "Schutzhä ftling" wracał sam, bardzo często przynoszono go z badania nieprzytomnego. Po takim badaniu pozostawały u wielu ślady aż do śmierci.
We wrześniu komendant obozu szukał murarzy. Za namową Ślązaka spod Katowic, Skrobota, podałem się za murarza i zostałem razem z nim przyjęty do pracy przy budowie pomieszczenia dla więźniów w cegielni, w parku południowym (Sü dpark) w Katowicach. Tu zetknąłem się z cywilami i za ich pośrednictwem nawiązalismy kontakt z naszymi rodzinami. Pracując tu otrzymywaliśmy lepsze pożywienie, przemycane przez Polaków z zewnątrz. Tu też udało mi się pięć minut porozmawiać z moją żoną. Po ucieczce kilku Ślązaków wycofano nas z tego komanda i zastąpiono Rosjanami. Wróciliśmy znów do Mysłowic. Pobyt na słońcu i trochę lepsze odżywianie wpłynęło dodatnio na stan mego zdrowia.
Po dwumiesięcznym pobycie w Mysłowicach przetransportowano mnie do Oświęcimia i umieszczono na bloku kwarantannowym. Teraz zapoznałem się życiem w wielkim obozie koncentracyjnym. Było to jakby jedno wielkie miasto więźniów, rekrutujących się z różnych narodowości, a liczonych na setki tysięcy. Tu też otrzymałem swój numer 158259 i winkiel czerwony (więźnień polityczny) z literą P (Polak). Życie w obozie było oparte na szerokim samorządzie i samosądzie więźniów. Językiem urzędowym był język niemiecki, za pośrednictwem którego porozumiewaliśmy się między sobą. Na czele obozu stał "Lagerä ltester" - do pomocy miał "Blockä ltesterów", "Schreiberów", "Stubenä ltesterów", oprócz nich byli jeszcze Lagercapo (policjant lagrowy) i Lageraufsieht. Byli to przeważnie więźniowie niemieccy, niekiedy Czesi, a bardzo rzadko Polacy. Stanowiska te celowo zostały obsadzone przez tzw. "zielonków" (zielone winkle), notorycznych zbrodniarzy i przestępców, którzy przez swoje haniebne postępowanie dziesiątkowali więźniów. Ci ludzie byli panami życia i śmierci pozostałych więźniów. Za pośrednictwem "Capów" na komandach, Gestapo dziesiątkowało nasze szeregi. Wszyscy ci ludzie, łącznie z innymi funkcyjnymi, stanowili tzw. "prominencję lagrową", warstwę uprzywilejowaną, dobrze odżywianą i odzianą, oczywiście kosztem pozostałych więźniów. Byli to ludzie, którzy zostali użyci jako narzędzie zbrodni hitlerowskich, toteż po wyzwoleniu załatwiono się z nimi szybko.
Wyjeżdżając z Mysłowic do Oświęcimia, dzięki znajomości z pracownikami administracyjnymi łagru w Mysłowicach, zostałem przydzielony do lżejszego transportu i w ten sposób dostałem się do Oświęcimia-Centrum, a nie do Rajska. Rajsko odległe o 5 km od Oświęcimia-Centrum było filią tegoż obozu. Kto słyszał o Oświęcimiu, ten na pewno wie coś o Rajsku. Oświęcim bez Rajska byłby niczym. Rajsko to grób milinów męczenników różnych narodowości. Tu piekielne piece krematoryjne ziały słupami czarnego dymu, ognia i zapachem spalonych ciał, których woń dolatywała do nas w Oświęcimiu-Centralnym. Przez Oświęcim C. przechodziły wszystkie transporty. Tu każdego rejestrowano, znaczono, tatuowano, a następnie wysyłano dalej (Mauthausen, Buchenwald, Dachau i inne obozy) lub przeznaczano do "Himmelkomanda", to jest krematorium, jak wyrażano się powszechnie, "na mydło". Ginęli tu ludzie obojga płci z wyczerpania, głodu i plag germańskich. Codziennie wracając, komada wiozły setki lub niosły dobitych "muzułmanów" i składano ich na stosach do apelu. Były nieraz takie dni, że piętrzyły się wręcz góry trupów przed blokami. Liczono codziennie raz lub dwa razy żywych i umarłych z iście germańską systematycznością. Najgorszym nieszczęśćiem dla nas w czasie apelu był brak kogoś. Wówczas tysiące nas czekało na placu, aż wypowiedziano słowo "stiemt", co znaczy zgadza się. Jeśli kogoś zabrakło, wówczas syreny oznajmiały to głośnym alarmem, podobnym do alarmu lotniczego. Wówczas widzielismy, jak ostrożni byli oprawcy, aby nie wyniesiono na zewnątrz tajemnic życia lagrowego. Jeśli więźnia zabrakło na komandzie (na robocie), wówczas kapo pierwszy otrzymywał 25 lub 50 bykowców, a następnie dla przykładu wieszano kilku więźniów, należących do tego komanda, a w końcu zamykano do bunkra esesmana pilnującego. Za zbiegłym robiono wielką obławę z psami i esesmanami. Gdy go złapano, to najpierw bito, a następnie wieszano na szubienicy. Wszystko to czyniono dla przykładu. Ucieczki na ogół zawodziły.
Mój przyjazd do Oświęcimia wypadł na tzw. lepsze czasy w obozach. W tym czasie potęga hitlerowska zaczęła się chwiać na Wschodzie. Dotychczasowych oprawców wysyłano na fronty dla ratowania zagrożonej pozycji, a przysyłano innych ludzi z frontu (często inwalidów), na którchy doświadczenie wojenne zrobiło swoje. U tych ludzi wiara w zwycięstwo Niemiec pogrzebana była na zawsze, a w konsekwencji stosunek Wehrmachtu do nas był bardziej ludzki. Nieliczne typy zbrodniarzy hitlerowskich, które pozostały na stanowiskach kierowniczych w obozach, same sobie rady dać nie mogły, a zarządzenia ich były ignorowane przez nowo przybyłych wehrmachtowców. Zaczęła się z początku słaba i nieśmiała walka duchowa Wehrmachtu z SS i Gestapo, przybierająca coraz bardziej na sile. SS-mani nie czując gruntu pod nogami i nie chcąc ponosić odpowiedzialności za swe zbrodnie, zaczęli się wymykać z obozów do armii. Ruch ten w miarę zbliżania się frontu przybierał na sile. Zabierano i wywożono też katów-więźniów, "zielonków" (kryminalistów). Zostaliśmy sami z wehrmachtem i nowym samorządem lagrowym, rekrutującym się ostatnio z Polaków i z Rosjan.
Po odbyciu kwarantanny na drugim bloku postawiono mnie przed komisją lekarską. Szykowano transport do fabryki "Schayera" pod Wiedniem. Komisja lekarska uznała mnie za inwalidę (ręka) - co równało się krematorium. Numery zapisywali więźniowie. Odszedłszy trochę na stronę, prosiłem zapisującego więźnia-lekarza, aby nie kwalifikował mnie jako inwalidę. Ten spełnił moją prośbę i uratował mi życie. Bałem się fabryk, transportu i komisji, więc robiłem co mogłem, aby się jakoś dłużej zatrzymać w Oświęcimiu, bo już zacząłem się tu odżywiać, gdyż wolno było otrzymywać paczki. Otrzymywane od rodziny, postawiły mnie na nogach i powoli wylizałem się z biedy. Stawałem jeszcze dwa razy na komisji lekarskiej, ale już później . Czas pracował stale na naszą korzyść. Im bliżej front, tym bardziej buta niemiecka i kontrola słabły. Lekarzy-Niemców z SS zastąpili lekarze-więźniowie. Krematorium przestało dla nas być groźne. Rozpoczęto w tempie przyspieszonym palić Żydów. Udało mi się pozostać w Oświęcimiu. Przydzielono mnie do komanda "Volgass". Była zima. Serce mi nawalało i dokuczał reumatyzm. Nie mogłem chodzić do miejsca pracy, odległego o 6 km od obozu, więc postarałem się o zmianę komanda. Przydzielono mnie do pracy bliżej obozu, początkowo na "Bauhoffie", a następnie na komandzie "Unterkunft". Tu praca była pod dachem i już byłem zadowolony z tego przydziału, gdyż było to najlepsze komando poza "Kanadą", więc chciałem się tego trzymać tak długo, jak tylko się da. Jednak stan mego zdrowia pogarszał się z dnia na dzień. Dostałem chrypy, zaniemówiłem i wprost nie mogłem się ruszać. Ustawiczny kaszel i ból w prawnym boku dokuczał mi. Byłem bliski wykończenia się, przybyłem na apel do szpitala nie zważając na "Lagerspere". Koledzy lekarze-więźniowie zbadali mnie i orzekli, że jest źle. Na rentgenie stwierdzono wodę w prawym boku. Dzięki uprzejmości doktora Zieliny ze Śląska Cieszyńskiego i doktora Ochockiego z Warszawy umieszczono mni w K.B. (Schö nungblock). Kuracją zajął się Słowak-Żyd dr Grunwald. Poczciwy człowiek i mistrz w swoim zawodzie.Uratował życie tysiącom ludzi, a wśród nich i mnie. Po dziesięciu dniach odzyskałem mowę. Zrobiono mie punkcję. Wypompowano wodę. Gorączka opadła i powoli powracałem do siebie. Niezmordowani w swej pracy doktor Grunwald, Ochocki, Zielina, i Chech, dziekan wydziału medycyny z Pragi, robili co mogli, aby przywrócić mi zdrowie i życie. Organizowali lekarstwa, dawali zastrzyki. Paczki otrzymywane z domu od żony zapewniały mi dostateczne jedzenie.
Front zbliżał się. Rozpoczęto ewakuację. Transporty za transportami odchodziły w świat. W Oświęcimiu pozostawiono tylko Żydów. Szósty miesiąc leżałem, wypompowano mi 12 litrów wody. Zaczęły tworzyć się zrosty. Lekarze robili, co mogli. Wreszcie zacząłem trochę chodzić. Był to początek lata 1944 roku. Rosjanie coraz bliżej, Amerykanie i Anglicy też. Zaczęto nas w przyspieszonym tempie ewakuować. Częste naloty amerykańskie niepokoiły nas w nocy. Obecność tych ptaków metalowych sprawiała nam, mimo grozy i zniszczenia, które siały, wielką, niewysłowioną radość.
W obozie zaczęło wrzeć jak w ulu. Nadzieja niedalekiej wolności rozpierała nam piersi. Esesmani omijali lager i nie wchodzili do środka. Zakazano wszelkich rozmów politycznych. Transporty wywożono bez przerwy dzień za dniem. Wywożono ludzi nie tylko z obozu, ale i ze szpitala. Przyszła kolej i na mnie. Nie chciałem jechać chory w nieznane i wszcząłem staranie o pozostanie tu jak najdłużej. Dr Zielina i inni zakręcili się koło sprawy i wszystko było na dobrej drodze, ale jednak przyspieszono wyjazd mego transportu i wbrew mej woli odjechałem do Mauthausen z wysoką temperaturą. Podróż dzięki dobremu konwojowi z Wehrmachtu odbyliśmy szczęśliwie, przybywając dnia 4 lipca 1944 roku na stację, skąd pieszo półtoratysięczną karawaną ruszyliśmy poprzez skały i góry do twierdzy kamiennej, do grobu setek tysięcy męczenników. Całą drogę byliśmy weseli, lecz gdy dotarliśmy do celu i ujrzeliśmy kamieniołomy mauthausenowskie, miny nam zrzedły. Zaczęliśmy się w duch żegnać z życiem. Przypomniał mi się Bobrek-Karf i to wszystko, co tam przeżyłem. Musieliśmy się jednak godzić z nowym stanem rzeczy, polecając się opiece Boskiej. Szliśmy przygnębieni i pogrążeni w naszych myślach, tylko stuk drewniaków słychać było na bruku, aż wreszcie wyłoniły się zza lasu, na wzgórzu wśród skał kamienne mury z basztami otaczające obóz. Mury te i bezczelne zachowanie siepaczy mautheusenowskich napełniły nas grozą. Przy wejściu esesmani mauthausenowscy powitali nas przeklęństwami i bykowcami, szczując nas psami i odbierając paczki. Tego rodzaju zachowanie tutejszych esesmanów nie podobało się komendantowi naszego transportu. Wpadł na nich z furią, wymyślając im i oświadczając, że nie mają prawa zabierać nam pakietów, gdyż mamy na nie zezwolenie od komendanta obozu Oświęcim. Ta dzielna postawa komendanta transportu uratowała nam nasze paczki i oszczędziła nam razów i kopniaków. Zapasy żywności, jakie mieliśmy ze sobą, pozwoliły nam parę dni żyć bez głodu i poczęstować biedaków głodujących wewnątrz obozu.
Po wykąpaniu odesłano nas na blok kwarantannowy, gdzie przeprowadzono potrzebne formalności i nadano nam nowe numery. Otrzymałem tu numer 78769. Po trzech dniach wysłano nas dalej w transport, do Linzu nad Dunajem do, "Hermann Gö ring Werke".Byłem chory. Po zbadaniu panujących tu stosunków, do lekarza się nie zgłosiłem, bo to mogło skończyć się dla mnie krematorium. W Linzu założono dla nas nowy obóz zwany "Linz III". Tu razem z Bojarskim z Mławy, Konopką z Jaworzna i Mrózkiem z Wisły przeznaczeni byliśmy do "Lagertriebu". Przydzielono mi funkcję "Schreibera" (pisarza). Po miesięcznej pracy w obozie, nie chcąc być narzędziem w ręku naszych oprawców, wyzwoliłem się razem z Mrózkiem i Konopką z funkcji lagrowych i poszedłem do pracy na komando "Heizhaus". Wolałem pracować z łopatą w ręku, niż mieć kogoś na sumieniu. W czasie przymusowego pełnienia funkcji pomocnika pisarza, nerwy moje zszargały się na strzępy. Codzienne katowanie więźniów na apelu przez Raport-Fü hrera Koffera i zielonków-Niemców doprowadziły moje nerwy i serce do ruiny. Nie mogłem patrzeć na to wszystko i dzięki pomocy Czecha Vaclavika wyrwałem się z tego piekła na komando. Korzystając z pory letniej i ze znajomości z kapo, mogłem poprawić stan mego zdrowia. Pierwszy nalot amerykański uczynił wielkie szkody w naszych szeregach i tylko dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności pozostałem przy życiu, doznając tylko lekkiej kontuzji. 25 lipca 1944r. był dniem wielkiej żałoby. Setki naszych kolegów zostało razem z esesmanami pogrzebanych w bunkrach-schronach. Lager "Linz I" został całkowicie zniesiony z powierzchni, gdyż był pobudowany na terenie fabrycznym (Stahlbau - fabryka czołgów) i obstawiony artykułami palnymi. Resztki niedobitków z tego obozu przybyły do nas, a między nimi kolega Miąskiewicz z pow. płockiego. Był on u nas, poza paroma Niemcami i Czechami, najstarszym "Schutzhaflingiem" z Mauthausen. Miał on numer 349, dożył wolności. On opowiadał mi o śmierci św.p.Wacława Puszewskiego, o inwalidztwie kolegi Olańskiego z Zawidza (amputacja nogi), przetransportowanego do Dachau i o wielu innych. Sposób wykańczania tu ludzi był podobny do wyżej opisanego na Bobrku. Puszewski (nauczyciel z Gójska) zginął na skutek wycieńczenia i głodu, a razem z nim Jan Krępeć z Podlesia i wielu innych. Będąc w Linzu spotkałem się z Wacławem Radomyskim z Sierpca i kol.Piotrem Piotrowskim, nauczycielem z pow.mławskiego (pochodził z Kisielewa k/Sierpca). Obydwaj ci koledzy wrócili szczęśliwie do domu.
W czasie mego pobytu w Linzu, ciągłe naloty amerykańskie na Austrię i bestialskie obchodzenie się z więźniami Raport-Fü hrer Koffera dziesiątkowały nas codziennie. Na skutek ewakuacji więźniów z Oświęcimia, Majdanka, a w końcu powstańców warszawskich, maleńki nasz obóz (1000 ludzi) rozbudował się i zaludnił szybko, osiągając stan ponad 8 tysięcy. Przypędzono tu parę tysięcy uczestników Powstania Warszawskiego, którzy nieobeznani z życiem obozowym, pozbawieni odzieży i dobrego odżywiania, ginęli dziesiątkami z wyczerpania, głodu, chłodu lub od nalotów amerykańskich w bunkrach fabrycznych. Żyliśmy tu w opłakanych warunkach. Brak wody, światła, bielizny i jedzenia. Ciągłe naloty amerykańskie dezorganizowały naszą pracę, niszczyły sieć elektryczną, wodociągi, fabryki i tory. Codziennie o godz.1000 lub 1400 uciekały tysiące ludzi-więźniów i Niemców do bunkrów. Naloty przedłużały się do godz.1500 . Dzięki tym nalotom uratowani zostaliśmy od śmierci głodowej. Liczne komanda z Linzu, Mauthausen, Gusen i sąsiednich obozów pracowały tu dzień i noc ,na "Reichsbahnie" - kolejach państwowych dążąc do naprawy torów i do usunięcia wywróconych transportów żywnościowych i innych. Stąd docierała do naszego obozu żywność. Gdy rozpoczęła się praca na Reichsbahnie, przestaliśmy jeść ślimaki, pokrzywy i dmuchawce. Wspieralismy się wzajemnie, pomagając jedni drugim. Miałem kolegów funkcyjnych w łaźni, warsztatach szewskich i krawieckich - więc obuwałem biednych i nieszczęśliwych mych towarzyszy pracy: Polaków, Francuzów, Włochów, Greków, Jugosłowian i Rosjan. To też miałem u nich posłuch i szacunek i gdy doszliśmy do tego stanu, że z obozu nic już dla nas nie można było dostać, a ja sam, mimo znajomości nie mogłem zdobyć sobie obuwia, to wówczas Gruzin Saszka, przy pomocy swoich towarzyszy, zdobył mi buty z zewnątrz od cywilów. Z tymi ludżmi zżyłem się i dzieliłem się z nimi wspólną dolą i niedolą.
Znając dobrze język niemiecki wstawiałem się za współtowarzyszami niedoli do ludzi dobrze usposobionych, a szatanów staraliśmy się sobie urobić, o ile to się dało.Żyliśmy resztkami sił i nadzieją. Szła wiosna, nogi i siły odmawiały nam posłuszeństwa. Głód dziesiątkował nasze szeregi. Z 8 tysięcy na jesieni zostało na wiosnę niespełna 4 tysiące. Patrząc na tych muzułmanów sam muzułmaniałem. Czarna rozpacz mnie ogarnęła, bałem się słabości. Pracowałem pod dachem jako monter. Praca w roku 1945 nie była już obliczana na "Leistungi" - wydajność, gdyż niemieccy majstrowie chodzili jak nieprzytomi, przeczuwając swój bliski koniec. Esesmani nas opuścili. Ich miejsce zajął Volksturm. Było lepiej, ale groziła nam śmierć głodowa. Karmiono nas obierzynami i kawałkami chleba z trocin. Na obiad dawano tylko trochę kawy. Kto miał pomoc kolegów pracujących na kuchni, ten się trzymał, a kto nie, ginął powoli. Nie mogąc chodzić na Szlakę, opuściłem komando i wkręciłem siebie i Konopkę na ogrodnika lagrowego. Tu otrzymaliśmy trochę więcej jedzenia i choć słabo, ale wegetowaliśmy dalej. Z chwilą rozpoczęcia pracy \na Reichsbahnie koledzy pomagali nam w aprowizacji i zaczęlismy się odżywiać. Był to koniec kwietnia. Zbliżał się front ze wschodu i zachodu. Rewir przeładowany był ludżmi chorymi, samymi "muzułmanami". Byli to nie ludzie, ale cienie ludzi, którym tak blisko uśmiechała się wolność, ale niestety bliżej była śmieć. Przetrwali oni wiele burz i znieśli wiele upodlenia, ale teraz ich organizmy wyczerpały się doszczętnie. Lekarze-więźniowie nie byli tu takimi lekarzami-kolegami jak ci w Oświęcimiu i nie pełnili oni swojej misji, a szkoda. Po uzyskaniu wolności więźniowie chcieli się z nimi załatwić, ale ci, jakby przeczuwając to wszystko i będąc nie w porządku ze swoim sumieniem, uprzedzili fakt i uszli bezkarnie. Gdyby niewola nasza potrwała jeszcze miesiąc lub dwa, to wyginęlibyśmy niechybnie prawie wszyscy. Zostałyby tylko nieliczne jednostki, będące chwilowo w lepszych warunkach bytowania i posiadające większe zapasy sił.
Radosne i pomyślne wieści z frontu oraz huk dział i bomb lotniczych były dla nas silnymi bodźcami oddziaływującymi na naszą psychikę i choć ciało było słabe i wątłe, to duch był silny. W obozie wrzało jak w ulu. Myśli wszystkich ogniskowały się wokół jednego słowa - wolność. Uśmiechy radości wytryskiwały z wynędzniałych twarzy. Zaczęło wszystko wrzeć. Żadna siła nie była w stanie zahamować naszej radości. Wiosna w dodatku potęgowała to jeszcze silniej. Cieszylismy się, że ten piękny świat stanie znów dla nas otworem. Na nic się nie przydały nakazy i zakazy zarządu obozu. Duchem już bylismy wolni, choć fizycznie wolność nastąpiła dopiero za tydzień. Plany ewakuacyjne napawające nas strachem, spaliły na panewce, bo silne i nagłe ataki Amerykanów i Rosjan udaremniły je. Nie było już gdzie z nami uciekać. Wszystkie drogi zniszczone doszczętnie. Dokonało tego lotnictwo amerykańskie. Zostaliśmy na miejscu. Zamarła wszelka praca. Komanda zostały w obozie, Siepacze szybko palili akta, niszczyli szubienice, zacierali ślady swych bestialskich metod wytępiania niewygodnych sobie osób.
Nadszedł wreszcie ranek 4 maja 1945 roku. Działania artyleryjskie wzmagały się zwiastując bliskość Amerykanów. Od rana w obozie ruch się nasilił. Często dzwonki wzywały "Lagerä ltestra" i blokowych na Schreibstubę. Zarządzono opuszczenie obozu. Początkowo chciano zaprowadzić nas do bunkrów (schronów) pod fabryką, aby nas tam utopić w myśl ostatnich zarządzeń oprawców germańskich. W porę ostrzeżono nas o tym niecnym zamiarze. Czuliśmy bliskość Amerykanów, więc sprzeciwiliśmy się temu zamiarowi, oświadczając, że możemy wyjść w góry tylko za Dunaj, gdzie też nas tam poprowadzono. Około godz.12 Amerykanie byli już w Linzu. Postanowiliśmy wrócić do obozu. Powrót odbył się w należytym porządku. Samoloty amerykańskie krążyły nad nami. Radość ogromna! Bractwo wiwatowało i rzucało części ubrania do Dunaju. Na terenie fabrycznym pojawił się patrol amerykański, składający się z dwóch osób. W oka mgnieniu rozbrojono esesmanów. Starzy zdawali broń dobrowolnie, a młodzi wahali się i próbowali stawiać opór, ale z tymi załatwiliśmy się szybko ... Rozbroiwszy Niemców, zaprowadziliśmy ich do lagrów pod naszą eskortą i zmieniliśmy role. Z pędzonych staliśmy się pędzącymi, z niewolników wolnymi. Ziściły się nasze marzenia. Zawitała do nas wolność. Łzy radości płynęły z oczu, zabrzmiała pieśń "Jeszcze Polska nie zginęła", zamącona szlochaniem. Setki tysiące więźniów opuszczały teraz obozy rozrzucone dookoła Mathausen, wychodziły na wolność. Jednym z takich większych ośrodków polskich było miasto Linz nad górnym Dunajem, gdzie przebywałem w obozie polskim nr 41. Tu założyłem szkołę polską i pracowałem w niej do czasu wyjazdu do kraju, do dnia 30 czerwca 1945 roku. Większość dzieci w tej szkole pochodziła z Wileńszczyzny, z powiatu stołpeckiego, gdzie dłuższy czas pracowałem przed wojną. Tu też razem ze mną pracowali: kol.Maria Lasocianka ze Śląska, Popławska z Warszawy, Senda z pow. ostrołęckiego. Praca była bardzo miła, a wydatna pomoc ze strony prawdziwych demokratów - Amerykanów ułatwiała i urozmaicała nam ją. Ten czas spędzony tu na obczyźnie już na wolności, w gronie dziatwy i młodzieży polskiej kresowej, dał mi wiele miłych przeżyć i wspomnień. Ta swojskość i racjonalne odżywianie wpłynęły dodatnio na mój stan fizyczny i duchowy. Miłość do tych ludzi przykuwała serce moje do nich. Żal mi było ich opuszczać, ale tęsknota do kraju i rodziny pchała mnie do Polski i dnia 9 lipca 1945 roku przybyłem do swoich, aby dzielić z nimi dolę i niedolę rzeczywistości powojennej.
Gójsk, dnia 12 grudnia 1945 r.