Postanowiłem jechać ze Szczecina do Hanoweru nie przetartą już i dobrze mi znaną trasą autostradową przez północne obrzeża Berlina lecz najkrótszą ale i niepewną drogą przez Neubrandenburg, Plau i Uelzen. Zwykle na skrótach, które bardzo lubię, wychodzę nie najlepiej ale tym razem jechało nam się nad wyraz sprawnie. - Na tych równoleżnikowych, niezbyt ważnych, szosach w poniedziałkowe przedpołudnie ruch był niewielki. - Granicę w Kołbaskowie przekroczyliśmy, bez żadnego postoju, kilka minut przed ósmą, przed dziesiątą mijaliśmy już, w bezpiecznej odległości, ostatnie podjazdy do Berlina a o wpół do dwunastej podziwialiśmy z wysokiego mostu w Dömitz pracowitą, szarą Łabę dźwigającą na swoim grzbiecie niewiarygodnie długi zestaw barek. I już na drogowskazach pojawił się, jako niezbyt odległy cel, Hanower.
Po raz kolejny utwierdziłem się w przekonaniu, że dobrze zrobiłem kupując favorita a nie jakieś tam dziś modne auto japońskie. Skoda kosztowała co najmniej o połowę mniej a okazała się wozem nie tylko ładnym ale i przyzwoitym. Wprawdzie Adaś podkpiwa, że to samochód raczej dla ładnej dziewczyny na dorobku niż dla statecznego małżeństwa z klasy średniej - ale tymi docinkami nie przejmuję się zanadto. Grunt, że czuję się w tym wozie dobrze.
Nie byłem zmęczony ani głodny ale doszedłem do wniosku, że po czterech godzinach jazdy, z jednym tylko krótkim postojem nad jeziorem w Karow, należy nam się dłuższa przerwa. Nie było obawy, że do Mierzwów przyjedziemy zbyt późno a do przerwania jazdy skłoniło mnie także nie najlepsze samopoczucie Krystyny. Wprawdzie, jak zwykle, na nic się nie skarżyła ale była dość blada i milcząca. Szczególnie ta milkliwość niepokoiła mnie bo wiem z doświadczenia, że oznacza ona u Krzysi niedyspozycję. Byłoby prawdziwym pechem, gdybyśmy rozpoczęli początek prawdziwego urlopu od choroby. Ale chyba nie będzie tak źle, to pewnie tylko przedenerwowanie i zmęczenie do którego moja żona ma aż nadto powodów. Ja ożenki naszych dzieci - i ten pierwszy nietypowy Agnieszki i raczej zwyczajne Tolka i Adasia - przeżywałem dość lekko. Kłopoty i fanaberie naszych latorośli porównywałem z moimi niegdysiejszymi i raczej mnie bawiły niż przerażały. Inaczej Krzysia - ta choć w wielu innych dziedzinach jest realistką i optymistką - o całkiem przecież dorosłe, samodzielne od dawna dzieci martwi się na zapas. No a aktualne problemy Tolka nie są znów takie błahe. - Gdy więc tuż przed Dannebergiem dojrzałem tablicę i wielką strzałkę zwracającą uwagę kierowców na motel - skręciłem w jego kierunku.
Krzysia spojrzała na mnie i uśmiechnęła się z wdzięcznością.
- Z przyjemnością rozprostuję kości i przewietrzę się- powiedziała. -Choć na obiad wcale jeszcze nie mam ochoty.
- Ja też - odpowiedziałem. Ale było nie było od śniadania w Szczecinie minęło ponad pięć godzin a w drodze niczego nie jedliśmy. Trzeba więc coś przekąsić żebyśmy stanęli przed Frankiem, a szczególnie Sylwią, w dobrej formie.
Na parkingu przed motelem stało kilkanaście wozów ale sala restauracyjna była pusta, również na obszernym tarasie prawie zawieszonym nad rzeką, dojrzałem tylko kilka osób. - Godzina jeszcze była bardzo wczesna i goście motelowi pewnie w większości spędzali czas nad wodą i w lesie - o ile nie emocjonowali się bardziej podniecającymi zajęciami w pokojach hotelowych. Siedliśmy na skraju tarasu, w przejrzystym cieniu potężnej korony rozłożystej sosny, chłodzeni przyjemnym, przesyconym wilgocią wietrzykiem. Niemłody kelner, o wyraźnie lewantyńskiej fizjonomii, podał nam z ukłonem kartę a potem stanął dyskretnie w niekrępującej odległości w oczekiwaniu na dyspozycje. Jak zwykle przy posiłkach nie namyślałem się długo. Moją uwagę przyciągnął napis „Strindberg”. - Jadłem kiedyś befsztyk o takiej literackiej nazwie w NRD i zachowałem ten posiłek we wdzięcznej pamięci. A teraz zaciekawiło mnie, czy jest to przypadkowa zbieżność nazw, czy też rzeczywiście przepis na potrawę okazał się faktem trwalszym niż tak zdawałoby się solidnie prezentujące się państwo. Inaczej z Krzysią - ta ciągle z niechętną i wręcz nieszczęśliwą miną wodziła wzrokiem po menu.
- Wiesz Jaśku - powiedziała wreszcie - chyba jednak zrezygnuję z obiadu. Sama myśl o jakimkolwiek mięsie czy tłustej zupie mierzi mnie.
- Może jednak coś zaryzykujesz... - nie ustępowałem. - W Hanowerze będziemy dopiero mniej więcej za trzy godziny i przecież nie siądziemy od razu do stołu.
- Ja na miejscu pani doktor zaryzykowałbym otranto. Nie ma typowego smaku mięsa i jest praktycznie bez tłuszczu! - odezwał się nagle z boku po polsku wesoły, życzliwy głos.
Odwróciliśmy się zdziwieni. Pochłonięci lekturą jadłospisu nie zauważyliśmy, że miejsce starego kelnera zajął przystojny, choć nieco korpulentny, wysoki mężczyzna około pięćdziesiątki, który patrzył teraz na nas z uśmiechem. Nie przypominał mi nikogo znajomego, także Krystyna spojrzała na intruza zakłopotana.
Nieznajomy ukłonił się.
- Przepraszam państwa. Nazywam się Szmejkowski, Bruno Szmejkowski. Oczywiście państwo mnie nie pamiętacie ale ja panią doktor poznałem od razu. Jest tak samo piękna jak przed dwudziestoma laty.
Gestem zaprosiłem Szmejkowskiego by siadł przy naszym stoliku.
- Był pan może moim pacjentem? - spytała Krzysia.
- Niestety, nie - uśmiechnął się.- Leczyła pani moją córkę, w Krasnogórze.
- Pan z Krasnogóry? - spytałem. Dla porządku, bo choć Szmejkowski mówił bardzo poprawnie po polsku, z wymowy łatwo można było poznać, że mieszka raczej w Niemczech.
- Nie... - pokręcił głową. - Mieszkaliśmy kiedyś w Ełku. Ale tam w szpitalu nie mogli sobie poradzić z przypadkiem naszej Kätchen, to znaczy Kasi, i skierowali do Krasnogóry, do pani doktor. Na szczęście dla niej i dla nas!
Krzysia z namysłem patrzyła na naszego rozmówcę.
- A kiedy to było, proszę pana? - Trudniejsze przypadki pamiętam dość długo a jakoś nie mogę sobie przypomnieć. Kasia Szmejkowska?...
- Nic dziwnego pani doktor. To było...no, chyba w 1973 roku. Ostatecznie minęło prawie dwadzieścia lat, ile takich przypadków przeszło przez pani ręce! Ale ja nigdy nie zapomnę. Coś tam w tym uchu wewnętrznym Kasi było zdegenerowane i perspektywy były groźne, może nawet pełna głuchota - a po miesiącu pobytu w szpitalu u pani dziecko zostało wyleczone. Teraz Kasia ma znakomity słuch - jej mąż żartuje czasem, że aż nadto - dochodzi do jej uszu także to co nie powinno. Nigdy tego nie zapomnę - choć pani doktor bardzo brzydko spojrzała na mnie i moją żonę, gdy - odbierając wyleczoną córkę - chcieliśmy podkreślić naszą wdzięczność naprawdę symbolicznym upominkiem.
Krystyna uśmiechnęła się szeroko.
- O, teraz przypominam sobie. Ten „naprawdę symboliczny” podarunek to była taka broszka z turkusami - prawda? Tak na oko mniej więcej równowartość moich kwartalnych poborów. Rzeczywiście, chyba dość ostro potraktowałam wtedy państwa, trochę mi potem nawet było was żal, bo wiem, że to ze szczerego serca. Ale żadnych drogich prezentów nigdy od pacjentów nie przyjmowałam. Tak już sobie przypomniałam, również Kasię. - Taka ruchliwa dziewuszka z bardzo czarnymi, trochę wijącymi się włosami? Ciągle męczyła pielęgniarki by jej włosy zaplatały w kucyki. Tak mówiła: „kucyki”. Prawda?
Szmejkowski zaśmiał się.
- I teraz tak mówi. To słowo chyba upowszechni się w Dannebergu i okolicy bo Kätchen, choć ładnie wyrosła i już od dwóch lat jest mężatką, jeszcze i teraz lubi zaplatać sobie takie warkoczyki. Jaka szkoda, że nie ma żony i córki. Jak na złość przed tygodniem pojechały wraz z Gustawem - to nasz zięć - na Mazury, do rodziny mojej żony.
Podniósł się.
- Od tamtego incydentu upłynęło dwadzieścia lat, pani doktor. Więc mam nadzieję, że nie potraktuje pani tego jako łapówki, gdy poczęstuję panią wspomnianym otranto. To danie o rodowodzie tureckim - wołowa polędwica macerowana w ziołowej zalewie, potem gotowana krótko w czerwonym winie a na koniec duszona w sosie owocowo-warzywnym i podawana z sałatką bakłażanową. Nasza przydrożna restauracja nie jest duża i oferujemy gościom ograniczony zestaw potraw - ale dwa nasze firmowe dania mają renomę: befsztyk a’la Strindberg, którym zainteresował się, jak słyszałem, pani małżonek, i właśnie otranto.
Spotkanie ze Szmejkowskim - Mazurem już od piętnastu lat mieszkającym w Dannebergu i będącym obecnie, jak to określił, młodszym współwłaścicielem motelu - wyraźnie ożywiło Krystynę i poprawiło jej humor. Pomyślałem z zazdrością, nie po raz pierwszy zresztą, że zawody ”praktyczne” - ot, choćby lekarz, są bezpieczniejsze niż na przykład urzędnicze czy choćby nauczycielskie. Lekarz, podobnie jak rolnik czy rzemieślnik, może wykonywać swój zawód właściwie tak długo póki starczy mu sił. Niekoniecznie w formach instytucjonalnych. Ot choćby ojciec Krzysi. - Rozstał się ze szpitalem już dobrze po siedemdziesiątce a i potem starzy pacjenci nachodzili go w domu prawie do śmierci. A mnie emerytura odetnie z dnia na dzień, z chirurgiczną precyzją, od dotychczasowych kłopotów i problemów zawodowych. I stworzy ogromny obszar pustki. Ale nie tylko o to chodzi. - To co robi lekarz, inżynier, rzemieślnik czy rolnik jest jednoznaczne, łatwe do oceny: zrobione dobrze albo sfuszerowane. Krystynie udało się przed dwudziestu laty zahamować - czy nawet cofnąć - degradację jakichś tam chrząstek w wewnętrznym uchu Kasi - i to jest - bezsporne. A czy moja praca warta jest nagrody czy funta kłaków - to już rzecz do dyskusji. Oj, kolego Domaniewski- czy to naprawdę tylko sprawa wyboru zawodu? Psiakrew! ... Oczywiście, że nie tylko ... - Gdy pobieraliśmy się - a jeszcze i kilka lat później, byliśmy równorzędnymi partnerami. Może nawet ja Krzysię trochę wyprzedzałem. Ona była „tylko” porządnym, cenionym lekarzem a ja - ho! ho! -mając dwadzieścia siedem lat zostałem mianowany zastępcą dyrektora instytucji bądź co bądź szczebla wojewódzkiego. Po następnych dwu latach zgubiłem i to ”wice”. Ładne kilka lat byłem najmłodszym dyrektorem Ośrodka w Polsce a niedługo i najmłodszym członkiem prezydium Zarządu Głównego Związku Nauczycielstwa Polskiego. No i byłem już znanym, obiecującym publicystą - stałym współpracownikiem nie tylko pism wojewódzkich ale i tygodnika o zasięgu krajowym. Tak - ostro wtedy szedłem w górę. Ale nie był to lot długi - już przed trzydziestką stuknąłem głową w sufit moich możliwości, choć nie były to oszałamiające wyżyny. A potem nie wzniosłem się w górę już ani cal. -Rozpocząłem studia doktoranckie - ale rychło przerwałem je zrażony koniecznością pogłębienia znajomości języków obcych czy też odtwarzania znajomości historii filozofii. Raz, drugi i trzeci zbierałem się do ułożenia książki, która by zebrała doświadczenia naszego Ośrodka w tej czy innej dziedzinie - ale kończyło się zawsze na konspekcie, strzępach bibliografii i teczce rozmaitych materiałów. - No, cóż - widocznie mój pułap, to trochę już podniszczone biurko dyrektorskie, mniej lub więcej zręczne felietony i przyczynkarskie artykuliki, których napłodziłem już chyba ze czterysta. A Krystyna ... No cóż, im dłużej żyjemy z sobą, tym bardziej utwierdziłem się w przekonaniu, że nigdy nie poznam do końca jej możliwości, że zawsze pozostanie w niej coś dalszego, jeszcze niepoznanego, czego istnienia może i ona sama sobie nie uświadamia. Na oko Krzysia jest mniej aktywna niż ja i mniej ambitna. Niby ... A jednak powoli, nieśpiesznie posuwa się do przodu. Ile ona napisała artykułów? - Chyba nie więcej niż piętnaście, wypada więc nie więcej niż jeden na dwa lata. Do tego nie wszystkie napisała z własnej inicjatywy. Przeważnie ktoś ją „zmusił” do opisania jakiegoś nietypowego przypadku, doświadczenia, sposobu prowadzenia pacjenta na krasnogórskiej laryngologii. Napisała niewiele - ale prawie wszystkie te artykuły są cytowane w rozmaitych grubych specjalistycznych podręcznikach i monografiach, a kilka zostało opublikowanych jako samoistne odbitki lub broszurki. Krzysia wszystko osiągała jakby mimochodem, jakby trochę popychana do przodu przez kogoś. Zrobiła jedną i drugą specjalizację, bo zachęciły ją do tego koleżanki, którym było raźniej „specjalizować się” w towarzystwie, potem doktorat bo właśnie organizowano grupę doktorancką w Krasnogórze w szpitalu i jakoś nijako było jej się wykręcić. A gdy docentowi Balachowskiemu zaproponowano katedrę w Akademii Białostockiej - było całkiem naturalne, że ordynatorem powinna zostać doktor nauk medycznych Krystyna Domaniewska. Podobnie tak jakoś stało się naturalną praktyką, że często nawet z odległych województw trudniejsze „przypadki” kierowano właśnie do Krasnogóry - choć niejednokrotnie byłoby bliżej do renomowanej kliniki warszawskiej, gdańskiej czy białostockiej. Potem ktoś zmusił Krystynę by zebrała do kupy te swoje nieliczne artykuły i zrobiła habilitację, bo to już trochę skandal, że tyle lat się z tym ociąga. I tak na poboczu habilitacji pojawiła się całkiem przyzwoita książka autorstwa mojej żony. I jakiś niezupełnie dziwny przypadek chciał, że znana szwajcarska firma od lat na nazwisko doktor Domaniewskiej przysyła do testowania w warunkach polskich swoje najnowsze wyroby. I tak ja dobijam do swojej zawodowej mety za którą nie ma już nic- tylko beznadziejność i tępe złe myśli- a moja żona ciągle jest „na topie”. Nie mam żadnych wątpliwości, że gdyby w Krasnogórze istniała Akademia Medyczna, Krystyna już dawno byłaby profesorem - oczywiście wysunięta, czy popchnięta w tym kierunku przez „kogoś”. Czasem, gdy budzę się w środku nocy z poczuciem irracjonalnego smutku i zniechęcenia, myślę sobie że chyba i stan „nietykalności” dyrektora Jana Domaniewskiego, wypływa nie tyle z jego zasług, co z autorytetu jego żony.
Krystyna ożywiona i zarumieniona po „otranto” i dwu czy trzech kieliszkach jakiegoś, podobno zupełnie nadzwyczajnego greckiego wina /Szmejkowski zmusił nas byśmy przyjęli jeszcze kilka butelek tego specjału - więc, gdy nie będę musiał bawić się w kierowcę też wypróbuję jego zalety/ wspominała różne poważne i śmieszne przypadki ze swej praktyki a także kłopoty z dowodami wdzięczności pacjentów. A ja kiwając od czasu do czasu potakująco głową lub uśmiechając się, przetrawiałem nie tylko strindberga ale i swoje smętne - a zdawałem sobie sprawę, że również trochę brzydkie - po prostu głupie - refleksje. Z czego wynikają te „łatwe” sukcesy Krzysi. Inteligencja? pracowitość? Ambicja - choć trochę różna od mojej? - Tak, wszystkiego tego po trochu ale ważniejsze jest chyba coś innego. Wiedziałem co, ale niełatwo to wyrazić słowami. Jeśli powiem, że moja żona jest dobrym, rzetelnym, życzliwym ludziom człowiekiem - to trochę nie tak. Bo czy, na przykład, ja nie jestem też dobry, rzetelny i bezinteresownie życzliwy? - Pilnie kontroluję się by nikomu nie włazić z butami do duszy i nie zrobić większego świństwa - nawet nieświadomie. Staram się też ludziom bezinteresownie pomagać. Tyle tylko, że ja zawsze wiem, że właśnie pomagam a trochę zbyt rzadko dostrzegam, że ktoś potrzebuje pomocy. Przeważnie trzeba by ktoś mi to wskazał palcem. Tak, jak to było kiedyś z Iwonką Piekut w zamierzchłych, rychertowskich czasach. A Krzysia potrzeby i kłopoty ludzi po prostu intuicyjnie wyczuwa i chyba rzadko uświadamia sobie, że czyni dobrze. Ona po prostu inaczej postępować nie może, nie potrafi być nieżyczliwa. Ludzie to odczuwają i dlatego nawet największy drań zawaha się nim ją skrzywdzi. Krzysia powiedziała mi kiedyś, że los był dla jej ojca łaskawy ale, ale że i ojciec temu losowi pomógł. Nie wiem czy uświadamiała to sobie do końca ale chyba bezinteresowną dobroć i życzliwość ojca, wykraczająca poza obowiązki wypływające z przysięgi Hipokratesa, miała na myśli. I pewnie dlatego, gdy Tymińscy wyjeżdżali do Polski, podobno sam szef zahorodziańskiego NKWD - na pewno nie anioł ani samarytanin - osobiście dopilnował, by doktor zabrał ze swojego domu wszystko co zechce i by funkcjonariusze w jego rzeczach nie grzebali. Ktoś „życzliwy” kiedyś to doktorowi, już po jego śmierci, wypomniał...
Spojrzałem jeszcze raz na uśmiechniętą twarz Krystyny i zawstydziłem się tej swojej zawiści. Czy to jej wina, że jest człowiekiem wartościowym i trochę lepszym niż ja? I czy naprawdę jej wszystko przychodzi łatwo? - Mój Boże, kto jak kto, ale ja powinienem najlepiej wiedzieć, jak jej bywało i bywa ciężko. A swoją drogą, dobrze, że napatoczył się nam ten Szmejkowski. Bardzo Krzysi ładnie z tym rumieńcem i uśmiechem. I znikła ta niepokojąca fałdka - czy to aby nie zaczątek zmarszczki? - przy ustach, którą dostrzegłem po wyjeździe ze Szczecina. -Wypatrzyłem niewielką lukę na prawym, zewnętrznym pasie ruchu, skręciłem i zatrzymałem wóz w najbliższej „zatoczce”. Krystyna spojrzała na mnie ze zdziwieniem i lekkim niepokojem- bo przecież ruszyliśmy przed kwadransem, byliśmy wypoczęci i wcale nie było już tak wcześnie.
- Czy coś nie w porządku z samochodem? -spytała.
Wzruszyłem ramionami.
- Nie, wszystko w porządku. Zatrzymałem się tylko na chwilę. Wybacz - po prostu odczułem nieprzepartą chęć by cię pocałować. A w czasie jazdy to jednak niebezpieczne...