JAN BURAKOWSKI

JESIEŃ AKSOLOTLA

I. URLOP NA WYSPIE KYALT



6. Sierpniowy uśmiech. Sierpniowy smętek.


Franek marnował na Wyspie przepiękne sierpniowe przedpołudnia – a częściowo i wieczory – na swoje dziwne hobby. Za to my z Krzysią wykorzystywaliśmy czas o wiele właściwiej i przyjemniej. – Po raczej późnym śniadaniu wybieraliśmy się na długi, kilkugodzinny spacer. Zwiedzaliśmy wybrzeża ale z zainteresowaniem zapuszczaliśmy się i w głąb wyspy zagospodarowanej z fryzyjską skrzętnością i zamiłowaniem do uporządkowanego krajobrazu. Kilka kilometrów za Kampen odkryliśmy niespodziewanie spory odcinek wybrzeża nieoszlifowanego jeszcze dobrze przez człowieka, w stanie prawie naturalnym (tablice informowały, że to jakiś park krajobrazowy). Żwirowata plaża zawalona była większymi i mniejszymi polodowcowymi głazami, między którymi jaśniały gdzieniegdzie płaty naniesionego przez wodę piasku. Siadałem tam na głazie u linii przyboju i gapiłem się na ciągle taki sam lecz przecież wciąż fascynująco inny przestwór wód. Panowała słoneczna, piękna pogoda i morze było spokojne. Ale i teraz, w tym spokoju, można było odczuć majestat i potęgę oceanu. Długie fale, zrodzone gdzieś, hen, za widnokręgiem, rosły w miarę zbliżania się do brzegu, z głośnym hukiem rozbijały się o głazy i z cichym szelestem zamierały u stóp. Jak zahipnotyzowany śledziłem bieg każdej z nich – przypominały mi potężne psy, których podniecenie i gniew trudno rozbudzić ale w gniewie są bezlitosne i niepohamowane. Mogłem tak siedzieć godzinami, nie dostrzegając nawet upływu czasu. Moją żonę morze fascynowało znacznie słabiej – zwykle z twarzą i karkiem osłoniętym rondem słomianego kapelusza coś czytała lub układała skomplikowane wzory z kamyków i muszelek. Ale nie całe przedpołudnie dane mi było tkwić bez ruchu – Krzysia skrupulatnie przestrzegała by codziennie skonsumować określoną porcję ruchu. Zaliczaliśmy więc kolejne kilometry plaży, ścieżek biegnących zboczami niewysokich wydm porośniętych sosnowym lasem z ciemnymi plamami jałowców i wstęgi wąziutkich, betonowych szos rozdzielających czyściutkie, bez śladu chwastów pola i pocztówkowo zielone łąki. Franek oferował nam wycieczki jachtowe ale Krystyna tylko raz zaryzykowała morską eskapadą a i ta, z uwagi na jej bardzo żałosną minę nie trwała zbyt długo. Moja żona, mimo inflanckich przodków, wyraźnie nie ma zaufania do morza i ani żeglarska sprawność Franka ani ratunkowe kamizelki ani względna bliskość lądu nie mogły przemóc do końca tej nieufności. Uważała, że przejażdżka do brzegów Amrum najzupełniej wystarcza, do zaspokojenia jej potrzeb w zakresie morskich wojaży. Ja również, aby nie zakłócać jej spokoju, nie nadużywałem przyjemności jachtingu. Nie odmówiłem sobie jednak całodziennej wyprawy na Helgoland. Wyczytałem gdzieś, że ta skalista wysepka odstąpiona niegdyś tak nieopatrznie przez Anglię wilhelmińskim Niemcom w zamian za bogaty, pachnący goździkami Zanzibar, powoli, podobnie jak całe południowe wybrzeże morza Północnego, zapada się i to dość szybko /oczywiście w skali mierzonej epokami geologicznymi/. Podobno jeszcze we wczesnym średniowieczu był to spory spłacheć lądu gęsto zaludniony przez pracowitych Fryzów, którym nic co morskie nie było obce. Rzeczywiście, wyłaniające się powoli zza widnokręgu postrzępione kontury Helgolandu, kojarzyły się w wyobraźni nieodparcie z wyobrażeniem fortecy szturmowanej przez zaciekły żywioł – na wpół już zrujnowanej ale przecież trwającej dumnie w bezrozumnym, pełnym determinacji, uporze. Dopiero z bliska, ze skrzętnie zagospodarowanymi skrawkami gruntu, z gęstą zabudową, plażami wypełnionymi turystami, wyspa sprawiała wrażenie solidnego, spokojnego lądu.

Tak więc przedpołudnia spędzaliśmy przeważnie w ruchu. Czasem całowaliśmy się. Była to przyjemność prawie pozbawiona erotycznego podtekstu, uatrakcyjniona smakowaniem na tak dobrze znanych ustach niepowtarzalnej goryczki morskiej soli. Po długich, przedpołudniowych wędrówkach, niezbyt intensywnych ale przecież przesycających ciało osadem zmęczenia, po solidnym obiedzie, przez długie popołudniowe godziny nie wychylaliśmy się ze swego bungalowu. – Krzysia mościła się wygodnie do popołudniowej drzemki na kanapce w saloniku /”bo w sypialni czuję się w dzień, oddzielona od ciebie, jakoś nieswojo”/ a ja siadałem w bardzo wygodnym fotelu z książką w ręku. W czasie tego urlopu jednak lektura moja nie była zbyt intensywna. W Krasnogórze nie byłem wdrożony do poobiednich drzemek ale teraz na Kyalcie, po długim pobycie nad morzem i obiedzie, po kwadransie czytania bardzo ciążyły mi powieki. Odkładałem więc książkę i zapadałem w drzemkę – trwającą czasami kwadrans a czasami tylko dwie – trzy minuty. Długość snu nie odgrywała roli – obojętnie czy drzemałem kwadrans czy dwie minuty, budziłem się wypoczęty i znów sięgałem po książkę. Ale i teraz nie była to lektura intensywna. Co i raz przerywały mi jej tok myśli i refleksje związane z przedpołudniową przechadzką czy też wczorajszą, wieczorną rozmową z Frankiem. Ale najbardziej rozpraszała moją uwagę obecność Krzysi – choć spała zawsze bardzo spokojnie i cicho. Lubiłem podglądać ją we śnie a w Krasnogórze niezbyt często miałem do tego okazję. Starałem się odgadnąć jakie przeżycia senne kryją się za surową miną i marszczącymi się brwiami a jakie za refleksem uśmiechu rozchylającym czasami jej usta. Patrzyłem na nią z przyjemnością także dlatego, że mogłem obserwować, z dnia na dzień, jak bardzo te wczasy były jej potrzebne. Po czterdziestu minutach, po godzinie /w Krasnogórze drzemki popołudniowe Krystyny nie trwały na ogół dłużej niż kwadrans/ Krzysia otwierała oczy i ich spojrzenie – jakby obmyte z wszelkich trosk i niepokojów – bardziej nawet niż zarumienione policzki, wskazywały jak bardzo przyjemna i wzmacniająca była ta podróż w krainę snu. Uśmiechaliśmy się do siebie, odkładałem już na dobre książkę i kładłem się na kanapce, która mieściła wygodnie dwa, niezbyt stroniące od wzajemnego dotyku, ciała. Nie zawsze te spotkania na kanapce prowadziły do zespolenia ale, gdy odczuwaliśmy potrzebę tego, nie były nam potrzebne długie, wymyślne pieszczoty – Krzysię dostatecznie przygotowała do tego długa drzemka a mnie podglądanie jej snu. A potem nie tyle zmęczeni co przyjemnie rozleniwieni tym jesiennym seksem leżeliśmy długo, rozmawialiśmy luźno o bardzo rozmaitych sprawach – ot tak, na zasadzie luźnych skojarzeń. I prawie zawsze wśród tych luźnych skojarzeń znalazło się wspomnienie czegoś o czym nie wiedział nikt poza nami i o czym nikt się nie dowie a co było dla nas tak ważne. Wspomnienia smutne i radosne, błahe i istotne ale przecież właściwie wszystkie tak samo ważne – bez któregokolwiek z nich nasze wspólne życie nie byłoby przecież naszym życiem.

Którejś nocy w piątym roku naszego małżeństwa, obudził mnie jakiś odgłos. Leżałem dłuższą chwilę ale wszędzie było cicho. Mimo to odczuwałem jakiś dziwny niepokój. Wstałem i zajrzałem do pokoju Krzysi. Dwuletni wtedy Tolek spał spokojnie ale łóżko żony było puste. Otworzyłem drzwi do kuchni. Nie świeciło się światło ale na krześle przy stole dostrzegłem skuloną sylwetkę Krystyny. Nacisnąłem kontakt. Ramiona jej wstrząsał szloch. Stanąłem jak wryty.

- Co ci jest? – wybełkotałem.

Nie odpowiedziała.

Podszedłem, objąłem dłońmi jej głowę i uniosłem ku światłu. Twarz zamazaną łzami, ściągał jakby jakiś skurcz. Tak na dobre to pierwszy raz widziałem ją szlochającą.

- Co ci Krzysiu? – powtórzyłem. – Bój się Boga ...

- Nie wiem ... – wyjąkała. – Tak mi jakoś smutno. I coś tu mnie dławi ... – pokazała na piersi. - Wybacz mi ... Ale nie mogę ...

Popatrzyła na mnie z poczuciem winy i jakby z przestrachem. Widziałem jej załzawioną twarz, drgające usta, zawstydzone spojrzenie a przed oczami migały mi obrazki z minionego dnia. – Krzysia wróciła z nocnego dyżuru w szpitalu, gdy ja już byłem w pracy. Gdy wychodziłem, nasza trzyletnia córka Agnieszka już się obudziła, więc ubrałem ją. Krzysia, gdy wróciła, przygotowała szybko śniadanie dla dzieci i swoich rodziców, bo jej matka już od miesiąca była bardzo słaba a ojciec umiał i robił wszystko – z wyjątkiem prac kuchennych. Chyba około jedenastej żona zadzwoniła do mnie z informacją, że martwi się o matkę bo „chrzęści” jej coś w piersiach, więc zawiezie ją na prześwietlenie do szpitala. Przy sposobności w szpitalnej aptece wykupi też syrop, bo Agnieszka po wczorajszej zabawie w ogrodzie ma zaczerwienione gardło i chrypkę. „Może w drodze powrotnej zrobiłbyś zakupy i zajrzał do szklarza?” – zapytała. – Zafrasowałem się. „Trochę spóźniłem się z ważnym opracowaniem do Kuratorium, Krzysieńko. – Do tego sekretarz Karski dzwonił bym wpadł przed trzecią i przejrzał materiały przygotowane na posiedzenie egzekutywy Komitetu Wojewódzkiego w sprawie programu rozwoju szkolnictwa na wsi. Więc wrócę trochę później”. – „Nie martw się, to drobiazgi!” – odpowiedziała. – „Jest już Kobielska, więc przypilnuje dzieci i zajmie się obiadem. Postaraj się wcześniej wrócić ...” Wróciłem dopiero przed piątą. Okno na piętrze, w którym przedwczoraj zbyt wyrośnięta gałąź jabłoni wybiła szybę było już oszklone a żona z uśmiechem – choć jakby trochę bladym – wyjęła z piekarnika ciepły obiad

Przypominałem sobie teraz w popłochu to wszystko, patrzyłem na twarz Krystyny i czułem z przerażeniem, jak narasta we mnie dziki strach ale i wściekłość. „- Nie martw się, to drobiazg – tak? - Wrzasnąłem. – Ty jak zawsze wszystko sama. Zamiast mnie popędzić do roboty, harujesz jak osioł, idiotko”. Przez czerwoną zasłonę furii dostrzegłem wreszcie jej pobladłą twarz. Ukląkłem, objąłem mocno jej kolana i wybuchnąłem histerycznym płaczem. Incydent ten, jak wszystkie nasze wielkie i małe burze i smutki, rozpłynął się w miłości - gwałtownej i nienasyconej. Krzysia pewnie tak, ale ja nigdy jednak nie zapomniałem tej „idiotki” i odtąd zawsze liczyłem do trzech nim wyraziłem zgodę na wykonanie przez nią czegoś, co mogłem i powinienem zrobić ja. I wymogłem na Irence Czyńskiej by zrobiła Krzysi rzetelny elektrokardiogram i kompleksowe badanie serca. Nie przyniosło ono niby jakichś przykrych sensacji ale jednak trudno byłoby powiedzieć, że serce mojej żony jest jak dzwon ...

Na szczęście jednak chyba więcej było do wspominania incydentów przyjemnych niż przykrych. A wiele z nich łączyło się z osobą naszego najstarszego dziecka i jedynej córki - Agnieszki. Od niemowlęctwa była ona bardzo rezolutna, samodzielna i nie sprawiała nam nadmiaru kłopotów. Nawet przed urodzeniem. Tę pierwszą ciążę Krzysia zniosła najłatwiej. Szczególnie dobrze czuła się w ostatnich tygodniach przed rozwiązaniem. Gdy zbliżał się już orientacyjny dzień narodzin zasiedzieliśmy się do późnej nocy u znajomych mieszkających już właściwie w głębi podmiejskiego lasu. Wracaliśmy na piechotę późną nocą. Była to piękna noc, z zapachem oszałamiającej czerwcowej wegetacji, z latarenkami świetlików migających od czasu do czasu w tajemniczej czerni zarośli. Trzymaliśmy się za ręce a gdy mijaliśmy domek z którego dochodziła radiowa muzyka, Krzysia podskakiwała - no może niezbyt wysoko - w jej rytm. - ”Nie szarżuj mała - zażartowałem - bo jeszcze zgubisz nasze dziecko”. Nie zgubiła, ale o drugiej w nocy rozbudziła mnie z przepraszającym uśmiechem. „To się już zaczęło, odwieź mnie do szpitala.” I jeszcze tego ranka, bez marudzenia, Agnieszka przyszła na świat - od razu trzeźwo patrząca na świat, z całkiem „dorosłą” czarną czuprynką. Chorowała rzadko, zawsze miała dobry apetyt i w ogóle rozwijała się szybko. Płakała umiarkowanie, choć w miarę potrzeby potrafiła krzyczeć bardzo głośno a przede wszystkim nie była bojaźliwa. Gdy miała rok i chodziła jeszcze niezbyt pewnie, wybraliśmy się pewnej niedzieli na dłuższy spacer po lesie. Zatrzymaliśmy się na dłużej na trawiastej polance pełnej dojrzewających poziomek. „ - Ciekawe co zrobi Agnieszka, gdy zostawimy ją samą” - powiedziałem do żony i odciągnąłem ją za rękę /bo Krzysia nie lubiła zbytnio takich doświadczeń/. Odeszliśmy dość daleko. Córka patrzyła za nami zdziwionymi, okrągłymi czarnymi ślepkami a gdy uznała, że to nie żarty, podniosła się i podążyła za nami. Najpierw na nogach a gdy uznała, że to jednak zbyt mało jeszcze wypróbowany i powolny sposób poruszania się przerzuciła się na czworaki. Ani jej w głowie było wrzeszczeć. A gdy już do nas doszła, uchwyciła się mocno wózka, jakby mówiąc: „To moje, nie oddam”.

Bardzo lubiliśmy się z Krzysią kochać i jakoś się nie znudziło to nam do końca. Zresztą doszukaliśmy się aprobaty dla tej słabostki nawet w solidnych badaniach poważnych uczonych, potwierdzających, że regularny i intensywny seks małżeński, oczywiście bez jakichś ekstrawagancji, sprzyja nie tylko harmonii małżeńskiej ale i zdrowiu - fizycznemu i psychicznemu - małżonków. Nie potrzebowaliśmy jakoś podniecać się wciąż nowymi sposobami i pozycjami - także i po trzydziestu latach małżeństwa wystarczająco podniecająca była dla nas sama obecność drugiego partnera. Więc nasze pożycie, choć szczęśliwe, było - no może nie szare - ale jednak dość jednostajne. Ale i nam zdarzały się jednak sytuacje nadzwyczajne, trudne do wytłumaczenia. - Byliśmy już ponad dziesięć lat małżeństwem i na pozór nakochaliśmy się tyle, że nic już niezwykłego w tej dziedzinie nie powinno się nam zdarzyć. A jednak... Kiedyś, gdy nasz najmłodszy syn, Adaś, miał około pół roku, wyjechałem na trzydniową konferencję okręgową do Białegostoku. Wróciłem o północy, rozdygotany i rozkojarzony kilkugodzinną jazdą w marnym wagonie, z obolałymi kośćmi, tęskniący jak mi się wydawało tylko i wyłącznie za cichym, wygodnym łóżkiem. Krzysia oczywiście, wbrew moim surowym zakazom, wstała by zaparzyć mi herbatę i przygotować kanapki. Zacząłem jeść patrząc na żonę, która przysiadła naprzeciw mnie. Siedziała z lekko pochyloną głową, na jednym z policzków odcisnął się ślad po jakiejś fałdce na poduszce. Długie wtedy włosy zwinęła w luźny węzeł, oczy miała lekko podkrążone, piersi - jeszcze pełnomleczne, jak to nazwałem, rozpychały niecierpliwie sukienkę /Krzysia uważała, że powitanie męża po tak długiej, prawie trzydniowej, nieobecności, w szlafroku byłoby prawie nieprzyzwoitością/. Spotkałem jej spojrzenie i odczułem, że nie zjem już ani kęsa więcej. Piłem małymi łykami gorącą herbatę i odczuwałem, jak przenika mnie dreszcz. Lekko spoconą dłoń położyłem na ręce Krzysi i odczułem, że tamtą dłoń też przenika drżenie. Odsunąłem niedopitą herbatę i milcząc przeszliśmy do mojej sypialni. Tej nocy nie zmrużyliśmy już ani oka, choć nikt nam nie przeszkadzał - nawet Adaś, który był dzieckiem dość marudnym, nakarmiony przed północą, spał grzecznie do rana. Jakby opanował mnie amok, który rychło przeszedł na żonę. Pieściłem jej piersi z których tryskały wąskie, ciepłe stróżki mleka, piłem to mleko i zlizywałem je z jej piersi i brzucha. Całowaliśmy, gryźliśmy swe ciała i bez końca, z rozkoszą przeplataną bólem zespalaliśmy się. Po tej nocy, następnego dnia niewiele zrobiłem w Ośrodku i ledwo doczekałem się godziny trzeciej. Gdy w domu zobaczyłem Krzysię, zrobiło mi się głupio. Była blada, miejsce wczorajszych lekkich podkrążeń pod oczami zajęły ciemne, głębokie podkówki, usta były popękane i obrzmiałe a na szyi były widoczne, mimo przemyślnych zabiegów żony, sińce i pogryzienia. Gdy po obiedzie Krzysia odeszła do popłakującego Adasia, teściowa - z natury bardzo nieśmiała - po raz pierwszy i ostatni w życiu zwymyślała mnie. A raczej zaczęła wymyślać, bo doktor Tymiński położył jej dłoń na ramieniu i rzekł z pobłażliwym i trochę cynicznym uśmiechem:

- Zostaw chłopaka, Ado! Czy nie widzisz, że ledwo żyje? A w to, że takie rzeczy mogą psuć kobietom pokarm nie wierz, to przesądy. I w ogóle o córkę zbyt się nie martw, jeśli już koniecznie musisz się martwić to zatroszcz się o Janka, bo kobiety są na ogół w miłości nadzwyczaj wydolne. Szczególnie te już w pełni dojrzałe a jeszcze młode. Pamiętasz, jak byliśmy w gościnie u Kowieskich w Duszkiszkach ...

Doktor nie dokończył zdania, spiorunowany wzrokiem żony. A nas z Krzysią, po obiedzie ogarnęła nieprzeparta senność. Teściowa z Kobielską jakoś zapanowały nad żywiołem trojga nader aktywnych, choć niewielkich, istot i spaliśmy jak susły do późnej kolacji. Gdy wstaliśmy czuliśmy się już świetnie. Krzyśka, ku widocznej uldze matki, jadła z wilczym apetytem. A gdy, po obejrzeniu filmu w telewizji, wstaliśmy i żona ujęła mnie za rękę, poszedłem do jej pokoju z radością i niecierpliwością. Odczuwałem jeszcze lekką obolałość członka ale był to bardzo specyficzny ból, z pogranicza rozkoszy, taki, który pozwala w pełni odczuć każdy fragment penetrowanego wnętrza i pomaga smakować każdy skurcz nienasyconego ciała wciąż pełniej utożsamiającego się z twoim ciałem.

Tak ... Nazbierało się tych i mądrych i niezbyt mądrych poczynań, przyjemnych i przykrych, banalnych i niepowtarzalnych doznań, sporo. Leżeliśmy tuląc się nawzajem do ciepłych, tak dobrze znanych ciał, uspokojeni i rozleniwieni jesiennym słońcem i jesienną miłością. Było bardzo przyjemnie. I tylko czasem robiło mi się smętnie, gdy uświadomiłem sobie, że już zapewne nie zaskoczymy się żadnym szaleństwem i że te popołudnia na kanapce lub wieczory na jakże wygodnych łożach pensjonatu Altnadewald to jednak zupełnie co innego niż wieczory i noce pod namiotem w czasie naszego pierwszego, podjętego na zasadzie niepoprawnego ryzyka, spływu kajakowego.

Miłe to były popołudnia. Ale jednak rozleniwienie, wspominki i niezbyt intensywny seks, nie wypełniły ich do końca. Aż do takiego stopnia rozleniwienia Krzysia nie dopuszczała. Więc prędzej czy później musiałem wstać i rozpoczynałem regulaminową godzinę gry w tenisa lub badmingtona na korcie, bardzo dobrze osłoniętym, wysokim cisowym żywopłotem i ogromnymi koronami rozgałęzionych od ziemi, niewysokich ale węźlastych i silnych, nadmorskich sosen. Po grze spędzaliśmy co najmniej kwadrans w ciepłej wodzie basenu zlokalizowanego w podziemiach głównego gmachu Altnadewaldu mieszczącego klub i wszystkie funkcje administracyjno - gospodarcze.

Nasz niezbyt aktywny sportowo tryb życia, nie odbiegał specjalnie od przeciętnej dla ogółu pensjonariuszy, być może nawet trochę tę przeciętną przewyższał. Urządzenia sportowe i treningowe wykorzystywane były umiarkowanie, choć ośrodek był w nie wyposażony bardzo obficie. Nie zawsze widziało się choćby jedną parę graczy na kortach, choć było ich kilka, kręgielnią interesowało się tylko trzech czy czterech panów, podobnie jak rozległym polem golfowym. Na boisku do siatkówki i koszykówki nie widzieliśmy w ogóle w czasie naszego pobytu w ogóle nikogo, podobnie jak w salce do gry w ping - ponga naszpikowanej na dodatek jednorękimi bandytami i innymi automatami do gier. Największą frekwencją cieszyły się - szczególnie w godzinach wieczornych - stoły bilardowe i właśnie basen kąpielowy, ceniony szczególnie przez tych, dla których-tak jak dla Krzysi - kąpiel morska była jednak za chłodna. Umiarkowane użytkowanie urządzeń sportowych, w tym także jachtów czekających tęsknie na zetknięcie się z wodą na specjalnych podstawach z elektrycznymi wyciągami, było niewątpliwie związane ze specyfiką przysięgłych entuzjastów Starego Sosnowego Boru. Altnadewald, położony w bezpiecznej odległości od hałaśliwych osterwaldzkich dyskotek i restauracji, był preferowany przez stateczne małżeństwa, które uznały, że szaleństwa i wyskoki młodości należy już odłożyć do wspomnień. Mimo tego liczne boiska i urządzenia rekreacyjne, w tym także zawsze pustawy przepiękny placyk do zabawy dla dzieci młodszych, były codziennie starannie zamiatane, grabione i w ogóle pucowane na wysoki na wysoki połysk. Cóż, pensjonat był zorientowany, jak dowiedziałem się - oczywiście nie od Franka - na potrzeby gości, których roczne dochody netto przekraczały pół miliona marek. A taka klientela, ma prawo oczekiwać, że zostaną zaspokojone także jej rzadsze, a nawet przypadkowe zachcianki.

Przy kolacji spotykaliśmy się z Frankiem, z którym szliśmy następnie razem na zalesiony cypel wcinający się w morze, by w należytym skupieniu obserwować misterium zapadania się wielkiego, czerwonego słońca w głębię oceanu. Po dopełnieniu tego obrządku przechodziliśmy milcząc do jego bungelowu. Pociągając z rzadka drobne łyczki koniaku rozmawialiśmy na różne tematy. Różne - ale jednak grube kartonowe teczki, książki z notatkami, uparcie spychały rozmowę na niebezpieczne tory polityki i specyfiki wydarzeń w Polsce. Czasem Franek czytał nam jakiś gotowy fragment swojej „prozy”. I któregoś dnia, gdy wracaliśmy, późną już nocą, do naszego pawilonu, Krzysia z melancholią ale i jakby zazdrością w głosie stwierdziła: „Wiesz, to wcale nie będzie esej. To rozrasta się tak, jak monografia Zahorodczyzny”. - I rzeczywiście, Franek usiłował zrozumieć logikę przemian w Polsce /a czy w ogóle przemiany historyczne muszą mieć logikę?/ ale myśli jego zbaczały co i raz na pociągające, ale jednak niebezpieczne manowce. Więc jednego dnia podstawą do naszych rozmów było bardzo porządnie zrobione zestawienie cech specyficznych przemian lat osiemdziesiątych w Polsce a następnego dość ogólnie rozważania o istocie ponadczasowych i ponad-ustrojowych reguł biurokracji - zakończone ogólnym tylko wyspecyfikowaniem na tym tle osobliwości realsocjalistycznej i polskiej nomenklatury. Rozważania nad specyfiką polskiego katolicyzmu skłoniły Franka do zajęcia się problemem mitologizowania się postaci realnych na przykładzie osoby Marii matki Jezusa a problem stanu wojennego do nader ogólnych dywagacji na temat psycho - i socjologicznego podłoża kształtowania się dyktatur.- Tak, było sporo podobieństw między Apolinarskim a Mierzwą. Stary, przedwojenny jeszcze, zahorodziański przyjaciel doktora Tymińskiego nie żył już od ponad piętnastu lat. Zmarł mając niewiele ponad siedemdziesiąt lat, niespodziewanie i bez jakichś dłuższych chorób. Pewnej nocy uderzenie pioruna zapaliło starą, drewnianą chałupę w podkrasnogórskich Walicach, która była własnością Apolinarskiego i gdzie przechowywał większość swoich zbiorów. Musiał je dzielić, bo nie mieściły się w jego miejskim mieszkaniu, które dzielił z rodziną syna. Spaliły się nie tylko książki ale także większość notatek i część gotowych tekstów. W kwartał po tym pożarze Apolinarski zmarł - bez wyraźnej choroby. Po prostu chyba uznał, że już nie ma po co żyć.

Po dziesięciu dniach Franek pożegnał nas i wrócił do Hanoweru. Pewno nie zmuszała go do tego jakaś pilna konieczność ani tęsknota za laboratorium. - Po prostu nie chciał zakłócać nam spokoju. Oczywiście był subtelny mocno na wyrost - po jego odjeździe trochę nam było brak wieczornych pogawędek i sporów z tym nietypowym burżujem o jakże mylącej powierzchowności.

Po odjeździe Franka życie nasze stało się jeszcze bardziej spokojne i bezproblemowe. Chyba nadto spokojne – a co za dużo to niezdrowo, wiadomo. Człowiek, aby być naprawdę spokojny, musi jednak mieć trochę kłopotów, tak już jest jego psyche skonstruowane. Gdy nie ma wielkich problemów, wyolbrzymia drobne. A gdy brak nawet tych drobnych - zaczyna się martwić problemami wyimaginowanymi lub mogącymi zaistnieć w przyszłości. Nic dziwnego więc, że któregoś popołudnia, podglądając bezczelnie odblaski sennych majaków na twarzy śpiącej Krzysi, dostrzegłem, że targają nią jakieś, na pewno niemiłe, przeżycia. Gdy otworzyła wreszcie oczy, ich spojrzenie nie było tak czyste, niezmącone jak zwykle.

- Miałaś niemiłe sny? - zapytałem ze współczuciem.

Krystyna potrząsnęła głową - jakby chciała pozbyć się z niej czegoś niemiłego, doskwierającego jej-i wzruszyła ramionami

- Niczego nie pamiętam ... Ale musiała mnie nawiedzić jakaś zmora, bo obudziłam się dziwnie niespokojna ...Wiesz co, zadzwonię do domu, może Gosia i Adam mają jakieś kłopoty.

Oburzyłem się.

- A jakie mogą mieć kłopoty? Zresztą wiedzą jak nas w potrzebie odnaleźć. Ty, zdaje się, zostawiłaś adres Altnewaldu i numer telefonu nawet w szpitalu. Możesz być absolutnie pewna, że przy najmniejszym kłopocie zamówiliby błyskawiczną rozmowę z nami.

Krzysia westchnęła i pogładziła mnie po ręce. Bardzo to lubiłem, ten dotyk jej dłoni - mięciutki i zawsze jakby trochę niepewny, nieśmiały.

- Masz rację, oczywiście. Chyba prowadzimy za mało intensywny tryb życia. W pierwszych dniach i tygodniach naszego pobytu w Alcie spałem jak suseł, do oporu. A teraz, bywa, że budzę się kilka razy w ciągu nocy i miewam nieprzyjemne sny, takie na pograniczu jawy. Pewnie trochę za dużo śpimy.

Teraz z kolei westchnąłem i ja, i to głęboko. Znałem rzetelność i konsekwencję mej (szanownej) małżonki i wiedziałem, że na pewno nie uniknę ani przedśniadaniowych spacerów w rześkim powietrzu sosnowego lasu ani skrupulatnego odliczania dwóch kilometrów pływania stylem zmiennym w basenie ani przedłużonego pobytu na boisku. Być może nawet Krzysia, nie patyczkując się z moimi oporami, wyciągnie mnie na kort tenisowy. Do tenisa miałem wiele podziwu i respektu, ale że miłość ta była wyłącznie jednostronna, nie była to moja ulubiona gra. Po prostu zacząłem grać już w dość zaawansowanym wieku i nie objawiłem do tej gry zbyt wiele talentu. Od czasu, gdy zmuszony do gry dwunastoletni wtedy Adaś, nigdy nie mający dla ojca zbyt wiele respektu, wygrał ze mną gładko 6:2, 6:0 - zacząłem wręcz tenisa unikać. Nie lubiłem grać nawet z Krzysią. Cóż, w tym wypadku rolę odgrywały względy ambicjonalne. Z biegiem lat musiałem zrozumieć, że w gruncie rzeczy ustępuję jej na wielu polach. I miło było mieć złudzenia, że przynajmniej w sporcie góruję nad nią bezapelacyjnie. - A właśnie tenis był grą, która i w tej ostatniej reducie mej męskiej próżności czyniła wyrwy. Ja nie miałem żadnej styczności z kortem w latach dziecięcych i w młodości a Krzysia wychowała się tuż obok boisk Krasnogórskiego Klubu Sportowego, którego jej ojciec był kiedyś prezesem. Dobrze grał w tenisa i doktor Tymiński i oboje Czyńscy. Gra na korcie była więc prawie wrodzoną umiejętnością i potrzebą Krzysi. Nawet w latach największego obciążenia obowiązkami domowymi, i w dość zaawansowanej ciąży, nie zrywała ona systematycznych kontaktów z tenisem. Nie miała mocnego uderzenia i na pozór nie była zbyt szybka ale tak się jakoś działo, że zawsze nie śpiesząc się zbytnio, znajdowała się w odpowiednim miejscu a rakieta jej uderzała automatycznie w piłkę pod właściwym kątem i z odpowiednią siłą. Krzysia grała niezwyczajnie , trochę jak automat - tak jakby po prostu nie umiała z emocji popsuć piłki i to doprowadzało do zdenerwowania i upadku czasem nawet tak wytrawnych graczy jak Janusz Czyński. - Miałem więc, jak widać, bardzo uzasadnione powody do wzdychania ale zdawałem sobie w pełni sprawę, że trzeba się wziąć w garść. - Bo inaczej wypoczynek przejdzie w swoje końcowe, zdegenerowane, stadium - nudę wypełnioną frustracją.

A więc biegaliśmy, graliśmy, pływaliśmy, wdychaliśmy całe kilogramy soli przesyconej jodem na plaży, raz nawet pojechaliśmy wieczorem na dyskotekę do Osterlandu. I pomagało - choć nie do końca. Znowu czasem budziłem się zbyt wcześnie z dziwnym uczuciem pustki, zniechęcenia, miałkości tego co zrobiłem i zrobię - w ogóle niepełnowartościowości własnej osobowości i braku perspektyw. Nie były to tak dokuczliwe ataki „spleenu” jak na wiosnę, gdy budziłem się często właściwie w stanie histerii, z której wyswobodzałem się dopiero po kilku godzinach krzątania w Ośrodku Metodycznym - ale jednak przykre. Niechcący do pogłębienia mej frustracji przyczynił się Franek. Przed odjazdem pozostawił mi dwie teczki swoich szkiców. Były to rękopisy pisane po polsku, bardzo regularnym, czytelnym pismem. Obiecałem to przejrzeć i wynotować swoje uwagi, zastrzeżenia, wątpliwości. Czytałem te teksty z narastającym kompleksem niższości. Nie dlatego by były to jakieś nadzwyczaj rewelacyjne myśli i odkrywcze konstatacje. Odkryłem w tym nawet sporo płycizn, wątpliwych paraboli, niekonsekwencji i luk. Ale były to własne refleksje i sądy Franka - przetrawione w jego umyśle i sprecyzowane na piśmie. Czytałem i to co Franek pisał , było dla mnie oczywiste – to były w większości moje myśli – moje ale przez tego Westdeutscha /już nie West – po prostu Deutscha - bo przecież Mur Berliński runął/ wydobyte z mego wnętrza. A ja? Jak dalej płynę w nurcie rzeczywistości i nigdy do końca nie potrafię jasno określić gdzie i po co. – A także samodzielnie określić tego co mnie otacza.