Do Krasnogóry mieliśmy wracać – według wcześniejszych ustaleń – najlepszą i najkrótszą trasą – przez Berlin, Frankfurt i Poznań. A jednak wróciliśmy tą samą drogą, którą przyjechaliśmy. Zażądała tego w ostatniej chwili Krystyna i to ze stanowczością i twardością, którą rzadko demonstrowała. Cóż miałem robić, ustąpiłem, choć nie miałem zbytniej ochoty, po niespełna miesiącu, spotykać się znowu z Anią i Tolkiem.
- No cóż, Krysiu, jeśli chcesz ... Ale pewnie dobroczynne skutki pobytu na Kyalcie diabli wezmą ...
- Dziękuję Ci, Jaśku... - Spojrzenie żony wskazywało, że jest mi naprawdę wdzięczna i nie będzie pamiętała nawet tego specjalnie podkreślonego „r” w jej imieniu. - Wiem, że to nie w porządku z mojej strony i pewnie niemądre. Ale to jest silniejsze ode mnie. Właściwie przez cały okres urlopu tkwiło to mi w świadomości jak zadra. Źle bym się czuła, gdybyśmy z dziećmi rozstali się, przed ich wyjazdem z kraju, z tym tylko co sobie przed miesiącem powiedzieliśmy.
Spojrzałem na Krzysię zupełnie skołowany i teraz już naprawdę rozeźlony.
- Bój się Boga, kobieto... A co właściwie stało się przed miesiącem? Po prostu wyjaśniliśmy sobie obustronnie różne wątpliwości i rozstaliśmy się w zgodzie. Nie zapominaj, że ostatecznie te dzieci mają po trzydziestce. A poza tym nie wyjeżdżają na Księżyc. W ostateczności możemy do nich codziennie telefonować. Albo rankiem wsiąść do samochodu i późnym wieczorem zapukać do drzwi w Goeteborgu.
- Masz rację, oczywiście – westchnęła. – Wszystko to prawda, ale gdybyśmy do nich nie zajechali czułabym się źle. Dziękuję za wyrozumiałość. – Krzysia pogładziła mnie po ręce. - Nie obrażę się nawet, jeśli nazwiesz mnie idiotką...
- Może ty nie – mruknąłem – ale ja już obraziłem się. Ostatecznie od tamtego mojego wrzasku minęło trzydzieści lat i mogłabyś już wymazać go z pamięci. Przecież po upływie takiego okresu następuje przedawnienie nawet najcięższych zbrodni...
Przed miesiącem, w drodze do Hanoweru, zatrzymaliśmy się w Szczecinie na trzy dni. Oczywiście przed nikim się z tym nie zdradziłem, ale miałem poczucie, ze postój ten był zbyt długi.
Z naszym starszym synem łączyły nas zawsze stosunki mniej serdeczne niż z Agnieszką a nawet Adasiem. Po prostu jest ulepiony z innej gliny niż my ... Tolek był ukochanym wnukiem mamy Tymińskiej, której przypominał najmłodszego brata, niegdyś profesora Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie, którego świetnie rozwijającą się karierę naukową przerwała wojna. Aleksander Korwin - Malecki wojnę przeżył, ale nie wrócił już ani do Polski ani do pracy naukowej. Zakotwiczył się w Belgii i wżenił w jakiś niezbyt wielki interes handlowy. Zmarł zresztą dość wcześnie, jeszcze w latach pięćdziesiątych. – Gdyby matka Krzysi żyła dłużej, jej zauroczenie wnukiem pewnie by z każdym rokiem wzrastało, gdyż podobieństwo Tolka do wuja Aleksandra w miarę jego dorastania stawało się coraz większe. Tolek wyrósł na wysokiego, szczupłego blondyna – jedynego blondyna w całej naszej rodzinie. Z regularnej pociągłej twarzy patrzyły spokojnie na świat, chłodno i oceniająco, niebiesko - szare, przejrzyste oczy. Właściwie nigdy nie mieliśmy z Tolkiem kłopotów i to właśnie, jak kiedyś zażartowała Krzysia, było niepokojące. Uczył się dobrze, nie był rozrabiaką – a jeśli już miał jakieś koleżeńskie porachunki to załatwiał je bez pomocy rodziców. Nawet chorował rzadko. Jak wszystkie nasze dzieci miał zainteresowania wyraźnie ukierunkowane na nauki przyrodnicze /na szczęście geny Tymińskich okazały się w tym pokoleniu mocniejsze niż Domaniewskich.../. Przez długi czas, prawie do matury, planował podjęcie studiów medycznych. Koniec końców wybrał jednak Politechnikę, wychodząc z założenia, że chemia organiczna – a szczególnie przemysł tworzyw sztucznych – daje mu większe możliwości niż medycyna. – Bo Tolek zawsze, od wczesnego dzieciństwa, kierował się w swym zachowaniu rozsądkiem i ścisłą kalkulacją. Gdy oznajmił nam swoją decyzję co do studiów, Krzysia zmartwiła się, ale nie był to chyba żal zbyt głęboki, bo uprzednio nie raz i nie dwa wzdychała, że nasz syn jest, jak na przyszłego lekarza, trochę zbyt beznamiętny. Po studiach rozpoczął, zgodnie z przygotowaniem, pracę w zakładach tworzyw sztucznych, w Szczecinie. – Tu ożenił się ze szczecinianką, poznaną jeszcze w początkach studiów. Oczywiście nie podejrzewam, że i w tym wypadku nasz syn kierował się głównie wyrachowaniem, ale była to niewątpliwie, używając określenia sprzed stu lat, bardzo dobra partia. I to pod każdym względem. Ania była nie tylko ładną i miłą, ale także rozsądnie myślącą, „dobrze zorganizowaną dziewczyną”. Nie zepsuło jej ani jedynactwo ani świetne warunki materialne. Ojciec Anki, mecenas Trochimecki, znany szczeciński adwokat, oddał do wyłącznej dyspozycji młodej pary obszerne piętro pięknej willi zbudowanej pod koniec lat 70-tych. Wszystko to było bardzo piękne, cieszyliśmy się, że drugie z kolei nasze dziecko pomyślnie, bez zawirowań i zgrzytów, stabilizuje się życiowo. – Niestety, wkrótce okazało się, że trochę problemów jednak będzie – kariera Tolka weszła na niespodziewane dla nas tory i zaczęła nam przysparzać niepokojów i zgryzot. Tym więcej, że Tolek nie był wylewny i o kolejnych jego decyzjach i postępkach dowiadywaliśmy się, gdy stawały się faktami dokonanymi.
W szczecińskich zakładach tworzyw sztucznych nasz syn przepracował niespełna trzy lata, choć pracę tę bardzo sobie chwalił. Pewnego wieczora, pod koniec rutynowej, cotygodniowej przemowy telefonicznej usłyszeliśmy niespodziewanie, że zakłada ze swym nieco starszym przyjacielem, Runowskim, prawnikiem zatrudnionym dotychczas w Urzędzie Wojewódzkim, firmę prywatną a ściślej spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością. „Własna firma” – brzmiało to godnie, ale i niepokojąco – szczególnie dla kogoś, kto z wielkim uczuciem, choć fałszując, śpiewał wchodząc w dorosłe życie: „My nowe życie stworzymy i nowy ład”. Nic dziwnego więc, że jeszcze tego samego wieczoru, wysłałem do Szczecina długi list w którym, życząc synowi powodzenia, zawarłem wiele przestróg, przed zasadzkami, jakie czyhają na początkującego biznesmena w bezlitosnej dżungli gospodarki rynkowej. W odpowiedzi na ten list po kilku dniach otrzymaliśmy już obszerną odpowiedź. Nasza synowa – bo to ona zawsze pisze listy – w sympatycznej formie / na szczęście jest trochę mniej chłodna i rzeczowa niż Tolek / podała nam dość szczegółowe informacje o przedsięwzięciu. Wyjaśniło to nam sytuację, ale raczej nie uspokoiło. To w co się Tolek pakował nie przypominało butiku czy też wytwórni pasty do butów mieszczącej się w garażu i obsługiwanej przez właściciela i jego rodzinę. On i Runowski porwali się na spore przedsiębiorstwo, mające się nazywać „Domrun”. Zakład miał się zająć – a właściwie to już się zajął w chwili, gdy czytaliśmy list Ani – wytwarzaniem z polichlorku winylu sporego asortymentu pojemników na napoje i inne artykuły żywnościowe. Mieścił się w obszernym nowiutkim budynku magazynowym jednej z miejscowych stoczni, wynajętym „Domrunowi” na zadziwiająco korzystnych warunkach. W pomieszczeniach tych zamontowano trzy linie produkcyjne. Ze zdumieniem przeczytaliśmy, że maszyny do produkcji pojemników i towarzyszące oprzyrządowanie, Tolek zakupił – również na korzystnych warunkach, niemal po cenie złomu, w Republice Federalnej, w firmie ...”V. Neumann”. Czytając list Anki przypomniałem sobie, że Franek donosił nam przed kilkoma miesiącami, że Tolek przejazdem bawił w Hanowerze i że załatwiał jakieś interesy z Sylwią. Nie zwróciłem wówczas na tę informację specjalnej uwagi, przekonany, że chodzi o zakup jakiegoś używanego samochodu czy krótkoterminową fuchę w którymś z zakładów „Neumanna”. Przecież Tolek nie raz i nie dwa pracował tam w czasie studiów dla zdobycia „kilku” marek, by dzięki temu imponować dziewczynom wiśniowym „golfem”. Tym razem jednak nie była to żadna fucha a zakup kilku kontenerów używanych maszyn.
Gdy przestudiowaliśmy dokładnie list Anki ogarnęło nas najpierw zdumienie a potem wątpliwości przechodzące rychło w przerażenie. W liście co i raz była mowa o kupnie „za bezcen” czy też „po cenie złomu”. Ale z kilku liczb, które synowa nieopatrznie wymieniła, wynikało, że jednak uruchomienie przedsiębiorstwa wiązało się z kwotami wprost niewyobrażalnymi dla przyzwoicie zarabiającego małżeństwa z osiedla Rybaki w Krasnogórze. Wydatki te pokrywane były w lwiej części z wysoko oprocentowanego kredytu bankowego. – Czy Tolek znajdzie odbiorców na te swoje pojemniki, czy spłaci kredyt ? W razie wpadki niewiele moglibyśmy mu pomóc. Pewnie gdybyśmy uruchomili wszystkie nasze zasoby – ze sprzedażą domu, samochodu i biżuterii /której nie było zbyt wiele, bo Krzysia nie przykładała – przynajmniej pozornie – zbytniej wagi do błyskotek/ wystarczyło by najwyżej na kwartalną ratę spłaty odsetek. Już widzieliśmy oczami wyobraźni Tolka jako bankruta, kto wie może nawet więźnia, a jego rodzinę w skrajnej nędzy.
Nasze katastroficzne przewidywania nie sprawdziły się. Firma egzystowała, spłacała w terminach kredyty, co umożliwiało jej zaciąganie następnych, zadziwiająco łatwo zdobyła rynki zbytu nie tylko w Szczecinie, ale i w wielu innych miastach a nawet zaczęła eksportować niewielkie ilości swoich wyrobów do Danii. Odetchnęliśmy z ulgą, ale nie na długo. Spółka „Domrun” nie bankrutowała, ale za to stała się ulubionym przedmiotem zainteresowań dziennikarzy. Niestety, nie tylko z uwagi na swoją niewątpliwą dynamikę i osiągnięcia gospodarcze. Z przypadkowo usłyszanej audycji radiowej dowiedzieliśmy się, że spółka umiejętnie lawiruje na pograniczu prawa, a pewnie nawet i granice prawa przekracza, choć trudno przedstawić na to niezbite dowody. Szczególnie dziwne wydało się dziennikarzowi, że prezesi i dyrektorzy różnych zakładów przemysłu spożywczego, pss-ów i gs-ów masowo zrywają umowy z dotychczasowymi dostawcami opakowań by zaopatrywać się właśnie w „Domrunie”. – Czy ta epidemia szerzy się naprawdę tylko z uwagi na wysoką jakość i konkurencyjne ceny wyrobów „Domrunu”? – pytał ironicznie autor audycji. Jako, że kłopoty chodzą – jak wiadomo – zwykle parami, po kilku dniach natknęliśmy się w jednym z tygodników na artykuł tropiący naganne praktyki kredytowe nomenklaturowych i nienomenklaturowych spółek. Wśród firm, które zaciągają kredyty rzekomo na cele produkcyjne a wykorzystują je także dla spekulacji finansowych, wymieniony został także „Domrun”. I to wcale nie na szarym końcu. Tego było już dla nas za wiele. Byliśmy przekonani, że rychło Tolek – jako pierwszy Domaniewski od niepamiętnych czasów – trafi za kratki. Sprawa nie była na telefon ani na list. Wzięliśmy więc z Krystyną kilkudniowe urlopy i pojechaliśmy do Szczecina. „Dzieci” wyraziły radość na nasz widok, ale ani rusz nie mogły zrozumieć o co nam chodzi, czego właściwie się obawiamy. Podobnie mecenas Trochimecki. Tolek solennie zapewnił nas, że „Domrun nie pójdzie” na żadne transakcje niezgodne z prawem a perfekcyjnej znajomości prawa tak swojego wspólnika, Runowskiego, jak i swego teścia, który specjalizuje się właśnie w problematyce gospodarczej, jest absolutnie pewny. A, że nasze prawo jest rzeczywiście lichej wartości, pełne luk i niekonsekwencji, które umożliwiają operacje mogące budzić wątpliwości z punktu widzenia laika – moralisty – to już osobna sprawa.
- Zresztą – Tolek uśmiechnął się – spekulacje finansowe to przecież organiczny, nieodłączny składnik gospodarki rynkowej.
Do Krasnogóry wróciliśmy wówczas nie tyle może uspokojeni, co zrezygnowani, ale już nieco uodpornieni na niespodzianki ze strony naszego rodzinnego menagera i finansisty. Nie dziwiliśmy się więc zbytni, gdy „Domrun” gładko pokonywał rafy i zasadzki 1989 roku. Nie tylko zresztą pokonywał, ale i umiejętnie wykorzystywał dla zwiększenia obrotów i zysków. Nagłe „dzikie” urynkowienie polskiej gospodarki i otwarcie granic dla towarów z zagranicy, zmniejszyło gwałtownie zapotrzebowanie na towary krajowe, w tym również – a może i głównie – napoje i inne przetwory warzywne i owocowe pakowane w pojemniki z „Domrunu”. Ale Tolek i Runowski nie tylko niczego w tych warunkach nie stracili, ale wręcz wiele zyskali. Po pierwsze wykorzystali swoje kontakty z zagranicą dla poszerzenia interesów firmy o hurtowy import napojów i artykułów żywnościowych. Po drugie uruchomili szybko własną rozlewnię napojów produkowanych w oparciu o importowane ekstrakty. Oczywiście z wykorzystaniem własnych opakowań. Rychło „Domrun” stał się na tym polu potentatem na szczecińskim rynku, dyktującym ceny i reguły gry. Jakby tego było mało, spółka w początkach 1990 roku kupiła sporą przetwórnię owocowo-warzywną uruchomioną przed dziesięcioma laty przez jedną z podszczecińskich gminnych spółdzielni. Określenie, że kupiła za pół darmo, w tym wypadku nie odpowiadało nawet w części prawdzie. – Na zdrowy rozsądek kupiła właściwie za darmo. Raz, że cena za ten zakład ustalona przez jedną z gdańskich firm konsultingowych była zdumiewająco niska, po drugie „Domrun” uzyskał umorzenie części należności za kupione przedsiębiorstwo a resztę należności spłacał wyłącznie pieniędzmi z kredytu bankowego. Zadziwiające, ale w nowej konfiguracji produkcja przetwórni, skazanej podobno, wg opinii ekspertów z firmy konsultingowej na nieuchronne bankructwo, ruszyła z kopyta. Poza tym, w warunkach galopującej inflacji 1990 roku, spłacone kredyty miały tylko część swej pierwotnej wartości. I tak to, w ciągu niespełna trzech lat, „Domrun” przekształcił się z niewielkiego zakładu, zatrudniającego kilkunastu pracowników i wiążącego koniec z końcem kredytami bankowymi, w wielobranżowe przedsiębiorstwo produkcyjno-handlowe. Tolek szykował nam też dalsze niespodzianki, jeszcze trudniejsze do zaakceptowania, niż to związane z uruchomieniem prywatnej firmy. – Właśnie na krótko przed wyjazdem urlopowym do Niemiec, z kolejnego listu Anki dowiedzieliśmy się, że właściciele Domrunu zamierzają sprzedać przedsiębiorstwo jakiejś firmie zagranicznej, a nasz syn na pewien czas przenosi się za granicę. „Bliską zagranicę” - jak podkreśliła Ania - do Szwecji. Zestawienie tych dwóch faktów - sprzedaży firmy i wyjazdu za granicę mogło budzić istotny niepokój, stąd też nasz trzydniowy postój w Szczecinie w drodze do Hanoweru.
Wtedy, na początkach sierpnia, wyjeżdżaliśmy ze Szczecina tyleż doinformowani co zdenerwowani i smutni, szczególnie Krzysia. Nie do końca mogliśmy rozgryźć wszystkie motywy, a także zawiłości zawieranej umowy, choć Tolek i Trochimecki cierpliwie starali się nam to wyjaśnić. Jeszcze mniej jasne były dla nas motywy skłaniające Anię i Tolka do wyjazdu ze Szczecina, w którym tak przecież pomyślnie wystartowali do samodzielnego życia i z którym tak wiele nici ich wiązało.
Jak się potem dowiedzieliśmy Tolek i Runowski odsprzedawali swoje przedsiębiorstwo znanej firmie duńsko-szwedzkiej „Friederiksen”, potentatowi na rynku artykułów spożywczych. Właściwie nazywało się to, że weszli z tą firmą w spółkę, tyle, że była to spółka słonia z muchą, bo aktywa „Skandynawa” wynosiły ponad trzy miliardy dolarów a „Domrun” został wyceniony na jedenaście milionów. Dotychczasowi udziałowcy „Domruna” i Tolek i Runowski, mieli otrzymać odpowiednie pakiety akcji „Friederiksena” i stanowiska w radzie nadzorczej konsorcjum. Runowski miał ponadto kierować polskim odgałęzieniem firmy /które otrzymywało nazwę „Friederiksen- Domrun Poland”/ a Tolek objąć w centrali goeteborskiej nadzór nad działaniami zakładów produkujących opakowania.
Według racji przedkładanych przez Tolka, na tej operacji zyskiwali wszyscy. –„Friederiksen” - bo zyskiwał sprawdzony już kanał do wejścia na duży, polski rynek i poszerzenia produkcji o ciągle znacznie tańszą niż na Zachodzie polską siłę roboczą. – Polska - bo firma skandynawska zobowiązywała się do inwestycji w Polsce a szczególnie do poważnej rozbudowy zakładu produkującego opakowania. Jest, wcale nie teoretyczna, szansa - przekonywał mnie Tolek - że Szczecin może się stać głównym w północnej Europie producentem opakowań plastykowych- a może nie tylko opakowań - z uwagi na swoje doskonałe położenie i zaplecze w miejscowych zakładach chemicznych. Zyskiwali i dotychczasowi właściciele „Domruna” - tracili wprawdzie suwerenność ale w zamian stawali się posiadaczami solidnych akcji przynoszących poważne zyski i otrzymywali stanowiska, na których wiele mogli zdziałać i zarobić. – Tak to wyglądało w oczach Tolka, my z Krzysią widzieliśmy sprawę w trochę innym świetle. – Na pewno zyskiwał „Friederiksen”, zyskiwali być może właściciele „Domruna” – ale korzyści Polski wydawały nam się już raczej problematyczne. Przecież „Domrun” powstał w oparciu o polskie kredyty bankowe. Tak więc najpierw polskie pieniądze publiczne zostały przepompowane na konto prywatnej firmy a teraz przepływają one do „Friederiksena”. Owszem, w związku z tym powstaną być może nowe stanowiska pracy a iluś tam pracowników będzie zarabiało nieco więcej- ale za to aż do końca świata lwia część zysków będzie odpływać do Goeteborga i Kopenhagi. Czy nie korzystniej byłoby „dla nas”, gdyby „Domrun” pozostał firmą polską i usiłował konkurować, przynajmniej na gruncie polskim, z „Friederiksenem” i innymi rekinami z tej branży?
- Oj rodzice, rodzice... – wzrok Tolka, którym nas mierzył, nie świadczył o zbyt wielkim szacunku. – Czy wy naprawdę nie potraficie zrozumieć najprostszych rzeczy? Nasza spółka osiągnęła sporo, to fakt. Ale było to możliwe tylko dzięki bałaganowi okresu przejściowego w Polsce. Sami przecież zwracaliście na to nieraz uwagę. Sprzedawaliśmy opakowania do Danii - ale tylko dlatego, że kupowaliśmy w „Petrochemii” półprodukty po bardzo niskich cenach a kurs dolara był korzystny. Zarobiliśmy sporo na imporcie produktów zachodnich - ale tylko dlatego, ze płaciliśmy śmiesznie niskie opłaty celne i podatki. Teraz to się wszystko kończy. – Nie, nie twierdzę, że „Domrun” niedługo by zbankrutował. Owszem mógłby wegetować a może nawet egzystować- ale jako drobny interes, z trudem wiążący koniec z końcem.
- No, tak, ale co cię właściwie skłania do wyjazdu z Polski? – Dociekała Krzysia. – Chyba mógłbyś pozostać w Polsce i tu robić pieniądze- tak jak Runowski. Koniec końców tam będziesz tylko urzędnikiem, może i ważnym, ale tylko kółkiem w wielkiej machinie. A Szwedzi czy też Duńczycy to zupełnie inni ludzie, jak was przyjmą?
- Co mnie skłania? – Bardzo wiele okoliczności i to bardzo różnych, mamo. Mówisz, że tam będę urzędnikiem, kółkiem. No, niezupełnie. – „Friederiksen” nie ma dotychczas nowocześnie zorganizowanego zaplecza opakowań - a w przemyśle przetwórstwa rolnego jest to element bardzo istotny. Przekonałem ich, że będzie to doskonały interes i że centrum wytwórcze powinno się znajdować w Szczecinie. Otrzymałem wolną rękę, oczywiście w rozsądnych granicach, na zajęcie się tym interesem. Jeśli mi się powiedzie, zdobędę nie tylko sporo pieniędzy i ustaloną pozycję w biznesie ale osiągnę także coś dla Szczecina. Bo choć, jak wiecie, jestem trochę zbyt chłodny, to jednak ani Szczecin ani „ten” kraj nie są mi jednak zupełnie obojętne. Oczywiście, to pewne ryzyko- ale i większe szanse niż w „Domrunie”.
Tolek patrzył na nas chmurnie i jakby z odrobiną żalu.
- Jeśli ci się powiedzie... – wtrąciłem. – A jeśli nie?
- Jeśli nie? – Tolek wyprostował się i spojrzał na nas z uśmiechem. - Jeśli nie to wezmę się za coś innego. Nie zapominajcie, że mam dokładnie trzydzieści lat. Są tacy, którzy w tym wieku jeszcze nie bardzo wiedzą czego chcą i na co ich stać. Mógłbym rozpocząć wszystko jeszcze raz - nawet od zera. A przecież raczej w żadnym wypadku nie muszę startować od zera. Mam zabezpieczenie w akcjach a co ważniejsze znam mechanizmy świata biznesu i mam już jakie takie znajomości i dojścia w tym świecie. No i poza tym wszystkim jestem po prostu inżynierem - i to podobno nie najgorszym. Tak, że raczej nie zginę i rodzinę zdołam utrzymać.
Tolek przerwał i popatrzył na nas trochę zmieszany.
- To wszystko co powiedziałem to szczera prawda. Ale niepełna. Tak naprawdę to męczy mnie pływanie w niepewnej i mętnej wodzie, nawet jeśli można w tej wodzie złowić czasem wielką rybę. Tęsknię za twardymi ale bardziej określonymi regułami gry. Powiedziałaś mamo, że Szwedzi i Duńczycy to inni ludzie. To prawda. Ale w wielu sprawach łatwiej mi się z nimi porozumieć niż z rodakami. Tam, gdy powinie mi się noga nikt mnie nie pogłaszcze po głowie ale i nikt nie obrzuci błotem z całkowicie bezinteresownej zawiści.
- No, tak, to niby wszystko jasne... – westchnąłem. – A co ty na to Aniu? –zwróciłem się do synowej, która nie wtrącała się do rozmowy.
- Cóż, ja jestem tylko nie pracującym członkiem rodziny - Anka uśmiechnęła się niefrasobliwie. - ”Ubi tu Gaius, ego Gaia”. A czy wy rodzice, nie martwicie się na zapas? Nie odjeżdżamy daleko i nie będziemy tak całkiem wśród obcych. Nie wyobrażacie sobie ile teraz w świecie jest Polaków. Już teraz wiem, że w Goeteborgu znajdę kilka szczecińskich rodzin - lekarzy, inżynierów, mieszka tam nawet chłopak, z którym chodziłam razem do szkoły - teraz jest malarzem. Wprawdzie jest maleńki ale wyhodował ogromną brodę. Przezywaliśmy go krasnoludkiem, teraz to przezwisko pasuje do niego jeszcze bardziej...
Z tym rozstaliśmy się przed miesiącem. – Wyjeżdżaliśmy ze Szczecina nie do końca przekonani, że postępowanie Tolka jest kryształowo uczciwe i niespokojni, jak ułożą się dalsze losy naszego starszego syna. Europa Europą - a jakoś dziwnie poczuliśmy się w obliczu faktu tak łatwego przeszczepienia się naszego własnego dziecka na obcy grunt. Przeszczepienia z własnego wyboru, nie mającego przyczyny ani w zawierusze wojennej ani w konieczności poszukiwania za morzem kawałka chleba ani w żadnym innym wiarygodnym alibi. Ale to przecież już postanowione, czy jest sens wracać do tego?
A jednak okazało się, że intuicja Krzysi jest stokroć bardziej przenikliwa niż moje kalkulacje. Nie po raz pierwszy. Wizyta była potrzebna i to wcale nie mniej naszym dzieciom niż nam. Załzawione oczy Anki w bladej, wymizerowanej twarzy, bardziej przekonywująco niż jakiekolwiek słowa głosiły, że im też nie jest lekko. A gdy żegnaliśmy się nazajutrz, spostrzegłem po raz pierwszy, z bolesnym skurczem serca, że w chwili silnego wzruszenia spokojna twarz Tolka to tylko maska, więcej mówi przesuwająca się z góry w dół, wydatna, tak mi dobrze znana, krtań. Tak, w Tolku odrodziły się nie tylko geny zmarłego gdzieś w Belgii wujka Aleksandra. – Niezupełnie umarłeś Tato i ciągle masz kłopoty z wtłoczeniem w słowa tego co wykracza poza rozsądne rozumowanie. I wciąż nie w pełni możesz się utożsamić z tym najlepszym ze światów.