JAN BURAKOWSKI

JESIEŃ AKSOLOTLA

II. GASNĄCE ISKRY



7. Trzeba jeszcze żyć.


Tamten chłodny, wilgotny i wietrzny dzień lutowy rozpoczął się jak zwykle o szóstej. Wstał Adam, pół godziny później Krzysia a po kilku dalszych minutach podniosłem się i ja by odwieźć żonę do szpitala. Zaprotestowała jak zwykle „... przecież do autobusu dwa kroki a zresztą mogłabym i sama pojechać favoritką”. Jak zwykle protest ten puściłem mimo uszu. Od czasu ostatnich badań lekarskich zmobilizowałem się i zwykle – a gdy pogoda była kiepska to zawsze – odwoziłem Krzysię do pracy. Po powrocie zjadłem śniadanie, spędziłem z Piniem kwadrans w smutnym, szarym ogrodzie. Po powrocie zaparzyłem mocną kawę, do której wrzuciłem plasterek cytryny. Ten osobliwy, na naszym gruncie, napój to trwały ślad mojego miesięcznego pobytu w Związku Radzieckim. Przebywałem tam w 1964 roku jako stypendysta. Z posiłków w moskiewskich i pskowskich jadłodajniach /”stołowaja”/ pozostały mi nienajlepsze wspomnienia. Ale nie dotyczy to napojów a szczególnie kwasu chlebowego i „kofiejnego napitka”. Po zaparzeniu kawy upewniłem się przezornie, czy nie ma jakichś życzeń Gosia, i wreszcie, około wpół do dziesiątej, siadłem na kanapie obłożony teczkami ze swoimi rękopisami. Moje wspomnienia wkroczyły już na dobre do Rychertowa – a tak naprawdę to wielkim susem skoczyły z Korfantowa i Nieklęczyna aż na Mazury. Bowiem, po dojrzałym namyśle zrezygnowałem z dokładniejszego opisania dwóch ostatnich lat moich studiów. Był to okres wegetatywny. – Ale to wtedy właśnie po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że planowe rozstanie z tym światem nie jest wcale sprawą prostą i dopiero, gdy podniesiemy nogę, by zrobić ten ostatni krok w swoim życiu, dostrzegamy urok życia zgoła w banalnych szczegółach.

Ze sporymi oporami opisałem Łomianki, a następnie już raźniej kulisy otrzymania skierowania do pracy w Rychertowie i pierwsze dni w tym mieście. Zrelacjonowałem koszmar pierwszych dni mej pracy nauczycielskiej i drugą próbę ucieczki w nicość. A teraz wypadało opisać wizytę u doktora Kostrzewy, która odegrała tak istotną rolę w mym życiu. Doktor był wtedy wyraźnie w nienajlepszym humorze a jednak potrafił wczuć się w mą sytuację i w sposób szorstki ale życzliwy pomóc mi znaleźć wyjście z na pozór beznadziejnej sytuacji. To było bardzo ważne wydarzenie w mym życiu – nie tylko z punktu widzenia moich osobistych losów. Więc starannie, bez pośpiechu przygotowałem się do należytego w formie zrelacjonowania tego fragmentu moich życiowych doświadczeń.

Po trzynastej od pisania oderwał mnie dzwonek telefonu.

- Dobrze, że jesteś w domu Janku – usłyszałem w słuchawce głos Czyńskiego. – Wpadnę za kwadrans.

Rzeczywiście po dziesięciu czy piętnastu minutach przed naszym domem zatrzymał się z piskiem opon samochód. Była to sanitarka. – Aha, pomyślałem, widocznie Janusz ma dyżur w Pogotowiu i wpadł po drodze w jakiejś sprawie. Zdarzało się to i poprzednio. Zszedłem na dół.

Janusz uścisnął mi dłoń. Ze zdziwieniem odczułem, że jego mocna, twarda dłoń jest spocona i drży.

- Ubieraj się Janku! – zadysponował nie patrząc mi w oczy. – Pojedziesz ze mną do szpitala!

- Po co? Cóż u diabła...

- Porozmawiamy po drodze! – uciął krótko. – Małgorzata w domu?

- Tak. Jest chyba w kuchni...

- Ubieraj się! – powtórzył, - Ja zamienię kilka słów z Gosią.

Gdy wreszcie wsiedliśmy do samochodu, chwyciłem lekarza mocno za ramię.

- Co jest, do cholery?! Mów wreszcie!

Janusz odwrócił się i spojrzał mi wreszcie prosto w oczy.

- Cóż, Janku ... Muszę ci to powiedzieć ... Krystyna ... no Krystyna ...

- Co z Krzysią?, miała wypadek?

- Krystyna nie żyje.

To co powiedział Janusz wydało mi się tak absurdalne, że aż śmieszne,

- Co?! Kpisz sobie ze mnie – krzyknąłem. – Sam rano odwiozłem ją do szpitala. Czuła się normalnie...

- A jednak ... W szpitalu też na nic się nie skarżyła. O dziesiątej wypiła kawę a potem razem z Ferensem wykonali jakiś kłopotliwy zabieg. Operacja trwała ponad godzinę. Po jej skończeniu Krystyna poprosiła by jej przez kwadrans nie przeszkadzać, bo czuje się zmęczona. Wszyscy przyjęli to jako rzecz normalną...

- I co?

- Po pół godzinie Ważyńska – przełożona pielęgniarek – uchyliła drzwi do gabinetu ordynatorki ale widząc, że ta leży spokojnie na kozetce z zamkniętymi oczami, uznała, że śpi i wycofała się. Dopiero, gdy minęła godzina i nadeszła pora odprawy u dyrektora, pielęgniarka zdecydowała się przerwać sen lekarki. A gdy stwierdziła, że ta jest nieprzytomna - zrobiła alarm.

- .....

- Gdy do gabinetu wpadł Ferens z pielęgniarką, okazało się, że na jakąkolwiek interwencję jest już zbyt późno. Krystyna nie żyła już co najmniej od pół godziny ...

W dalszym ciągu słuchałem jakby to był okrutny żart a może jakaś straszna pomyłka. Że też nie sprawdzą dokładnie...

- W szpitalu ... – wycedziłem przez zaciśnięte zęby. – W szpitalu można sobie umrzeć i nikt tego nie zauważy? Ty też, psiakrew, badałeś ją, dokładnie ...

Przerwałem, bo jednak uświadomiłem sobie, że mówię rzeczy podłe.

Gdy Janusz otworzył dobrze mi znane drzwi do gabinetu Krzysi, stłumiony gwar ucichł jak nożem uciął. Ludzie w białych kitlach rozstąpili się w popłochu i zobaczyłem żonę. Leżała na wznak z zamkniętymi oczami, twarz miała spokojną, nawet jakby lekko uśmiechniętą. Stanąłem bezradny pośrodku pokoju. Nie byłem zdolny do sformułowania jakiejkolwiek myśli czy wypowiedzenia słowa. Miałem tylko jedno pragnienie: by znikli ci milczący, zastygli w różnych pozach, unikający mojego spojrzenia ludzie.

Janusz odgadł moje pragnienie. Cóż, był obyty z takimi sytuacjami.

- Wyjdźcie państwo, proszę.

Wszyscy ruszyli ku wyjściu pośpiesznie, tłocząc się i popychając. Janusz uścisnął mi ramię i wyszedł za nimi cicho zamykając drzwi gabinetu. Zostałem sam otoczony głuchą ciszą.

Postąpiłem krok i wyciągnąłem rękę by dotknąć ramienia żony. Tak, jak robiłem to setki, tysiące razy, gdy nie spała już i leżąc nieruchomo patrzyła z uśmiechem na mnie zbliżającego się do niej. To był jeden z tysiąca drobnych szczegółów rytuału naszego współżycia. – Podchodziłem do leżącej, przysiadałem na skraju tapczanu i dotykałem jej ramienia. A ona chwytała moją dłoń i przytulała do ciepłego od snu policzka. – Wyciągnąłem i teraz dłoń ale nagle cofnąłem ją gwałtownie, nim zetknęła się z ramieniem Krzysi. Bo uświadomiłem sobie z przerażającą wyrazistością odczucia z poprzednich zetknięć mojej ręki z ciałami ludzi, którzy odeszli: matki, ojca, rodziców Krystyny, maleńkiej Ewuni. Zawsze był to porażający wstrząs. – Zmarły łudząco przypomina żywego człowieka, z którym rozmawialiśmy przed tygodniem, czy nawet przed godziną. Ale dotyk uświadamia nas, że ciało którego dotykamy nie ma już nic wspólnego z tym, kto był nam tak dobrze znany. Że to tylko doskonała, atrapa wytworzona z twardego, zimnego materiału. Na myśl, że dotykając Krzysi, odczuł bym zimną, bezduszną obcość obojętnej materii, poczułem, że serce mi martwieje.

Przysiadłem na krześle przed tapczanem i patrzyłem na spokojną twarz Krzysi. Nie, już nie Krzysi ... I poczułem, ze narasta we mnie bunt. Więc jak to? Odeszła? Ot tak sobie – westchnęła i jej zmęczone serce przestało bić? Czy tak można? Odeszła a przecież miała być wiecznie ze mną. Przecież to nie ja powiedziałem, to ona! Wtedy!

... To był już przedostatni dzień spływu z Olecka do Nowogrodu. – Pierwszej i ostatniej długiej wycieczki kajakowej, w której wzięliśmy udział oboje. Bo lata mijały szybko i gdy dzieci podrosły a nasi rodzice opuścili ten świat, nie mieliśmy już wielkiej ochoty na wielodniową harówkę przy wiosłach. Zupełnie wystarczyły nam niedzielne przejażdżki, po którymś z krasnogórskich, a bywało, że i rychertowskich, jezior.

Ostatnie dni tego pierwszego i ostatniego wspólnego spływu były niczym nie zakłóconą sielanką. Po ciężkiej harówce na jeziorze Rajgrodzkim i leniwej, prawie nieruchomej Biebrzy, po walce z kożuchami wodorostów na Jegrzni i Kanale Woźnowiejskim, po chmarach komarów towarzyszących nam w wędrówce przez bezkresne nadbiebrzańskie bagna – Narew oczarowała nas prostymi, wiejskimi urokami. Jej przejrzyście czysty nurt niósł nas niejako sam do celu. Niezbyt żwawo ale my nie potrzebowaliśmy przecież śpieszyć się. Wystarczyło poruszyć wiosłem od czasu do czasu, by utrzymać kajak na głównym nurcie – a poza tym można było dowoli gapić się na mijane krajobrazy – sosnowe zagajniki przezierające przez nadbrzeżne olchy i wikliny, słomiane dachy z malwami sięgającymi strzech, krowy stojące po kolana w chłodnej wodzie i pluskające się przy niskich brzegach dzieci. Bez ciągłej obawy, że dziób kajaka wyrżnie w jakiś zatopiony pień lub utknie w wodorostach.

Tego przedostatniego dnia Janusz zarządził fajrant już po trzech godzinach nieśpiesznego wiosłowania. Do Nowogrodu pozostało – według jego wyliczeń - niewiele ponad dziesięć kilometrów i trzeba było oszczędnie gospodarować przestrzenią by pozostało jej odrobinę i na dzień ostatni. Na rozbicie namiotów było stanowczo zbyt wcześnie – pod prawie prostopadłymi promieniami lipcowego słońca ich wnętrza zamieniłyby się w buchające żarem piece. Janusz i Andrzej siedli więc z wędkami na kłodzie na wpół zanurzonej w wodzie, w nadziei, że, mimo absolutnie nie sprzyjających połowom warunków, coś złapią na ostatnią kolację wolnych ludzi. Ich kobiety zaszyły się przed słońcem w pobliskim lesie, gdzie można jeszcze było znaleźć sporo przejrzałych czarnych jagód i słodkich, podłużnych owoców łochyni. Pozostaliśmy więc z Krzysią sami na dyżurze przy wyciągniętych na brzeg kajakach. Siedziałem oparty o chropawy pień niskiej, rosochatej sosny, Krzysia wyciągnęła się wygodnie z głową opartą na moich kolanach. Południe było wyjątkowo upalne ale tu – w ażurowym cieniu sosny, w wilgotnym powiewie ciągnącym od rzeki – nie czuło się żaru lejącego się z bezchmurnego nieba. Rozczesywałem palcami szorstkie, wypłowiałe na słońcu kosmyki włosów dziewczyny, Mojej dziewczyny. Myślałem leniwie, ze to absolutna nieprawda, że znam Krystynę dopiero od niespełna trzech tygodni, chyba znaliśmy się zawsze ... I tak już poznaliśmy się dobrze, że porozumiewamy się i bez słów – spojrzeniem, uśmiechem, gestem, dotykiem. A tak w ogóle – czy ja powiedziałem jej expressis verbis, że jest mi droga, że ją kocham? – Dziwne ale chyba nie ... Patrzyłem na Krzysię i liczyłem w myślach zadrapania, otarcia i ślady ukąszeń komarów na jej spierzchniętych policzkach, ramionach, udach. Ująłem jej dłonie. No tak – jest dokładnie tak jak przewidywałem: poparzenia, na stwardniałej skórze ciemne placki odcisków. Aż niewiarygodne, że te spracowane dłonie potrafią być tak delikatne i mięciutkie. Jak one to robią, kobiety? Krystyna wnosiła przez cały okres spływu rzetelny wkład w wiosłowanie. Mimo moich próśb a nawet surowych zakazów, także w te pierwsze dni, gdy na jej miękkich dłoniach wyrosły wielkie odciski i wiosłowanie musiało jej sprawiać spory ból – mimo bardzo fachowych opatrunków sporządzonych aż przez trójkę lekarzy. ... Biedne łapki! Coś mi to przypomina ... zaraz ... „Biedne łapki ale jakie dzielne” Mój Boże, więc już kiedyś pomyślałem tymi samymi słowami – a przecież nad całkiem inną rzeką, o dłoniach całkiem innej dziewczyny ... Tamtej dziewczyny już nie ma a nim odeszła dałem jej nie tylko szczęście ... A czy tej dzisiejszej dziewczynie o pokaleczonych dłoniach i wyblakłych na słońcu włosach potrafię dać szczęście? Nie, nie tyle na ile zasługuje, bo wiem, że tego nie potrafię, ale choć odrobinę. No cóż - będę się starał, choć wiem aż nadto, jaki jestem głupi i naiwny. Choć niekiedy tak trudno być człowiekiem – przynajmniej tego jestem pewien.

Pogładziłem jeszcze raz dzielne dłonie. I mimo woli westchnąłem. Bo teraz powinienem wypowiedzieć kilka słów, banalnych ale koniecznych. Przynajmniej ze dwa – trzy krótkie zdania a może tylko jedno. Ale jakoś ściska mnie w gardle... Raz jeszcze westchnąłem.

- Cóż to, smutno ci Jasiu? – spytała Krzysia nie otwierając oczu.

- Smutno.

- Czemu? Narwi, ci żal?

- Pewnie, że żal – mruknąłem. - Janusz jakoś to dziwnie wykombinował ... Czemu kończymy spływ właśnie w Nowogrodzie i to już jutro? Zupełnie bez sensu. Mogliśmy przecież popłynąć choćby do Ostrołęki. A jeszcze lepiej do Modlina. Jeszcze nigdy nie byłem w Ostrołęce, Różanie, Pułtusku i Serocku!

- Tak to naprawdę przykre. Potrafię cię zrozumieć. Bo ja też, wyobraź sobie, nigdy nie byłam w Różanie i Serocku. A w Pułtusku i Ostrołęce tylko przejazdem. Ale nie martw się, może uda się nam jeszcze kiedyś zobaczyć Różan i Serock!

- To się tylko tak mówi ... A przeważnie, gdy odkładamy coś na później to już do tego nie wracamy. Ale wzdycham i z innych powodów.

- Cóż cię trapi?

- Nie tak to łatwo wypowiedzieć ... Jutro skończy się dzikie życie z jego prostymi problemami a zacznie życie cywilizowane – z problemami skomplikowanymi ...

Oczy Krzysi na chwilę otworzyły się, błysnęło w nich jakby trochę zdziwione pytanie.

- I naprawdę masz całą furę tych skomplikowanych problemów z cywilizowanym życiem?

I cóż ja plotę nieszczęsny idiota?! Przecież tak naprawdę to mam tylko jeden wielki problem – ze swoją głupotą! Ale brnąłem dalej.

- Sporo... I chyba sam się z nimi nie uporam... Pomożesz mi Krzysiu?

- Ja? A czy potrafię?

- Ty wszystko potrafisz, jeśli tylko zechcesz. A zresztą ... Ty jesteś przecież moim największym problemem!

- O mój Boże! A tak się starałam, by nie sprawiać ci kłopotów ... Żadnych ...

- Starania staraniami ... A kłopoty rodzą się same i rosną. Trzeba je rozwikłać, im prędzej tym lepiej ...

- I ty ... Janku ... ty chcesz ten gordyjski węzeł rozwikływać teraz, jeszcze dziś? – spytała jakimś dziwnym, stłumionym głosem.

I nagle dostrzegłem z przerażeniem, że uśmiech na jej twarzy powoli zamiera a przez spierzchniętą opaleniznę przeziera bladość. Mój Boże cóż ja plotę ... Nie ma przecież żadnych węzłów do rozplątywania. Jest tylko jeden węzeł, który trzeba zacieśniać ze wszystkich sił! A jednak siła rozpędu ciągnęła mnie dalej.

- No cóż ... jeśli tak – no to tnij Aleksandrze! – szepnęła ledwo dosłyszalnie.

- Dobrze ci powiedzieć tnij ... Spróbuj sama ...

- Sama? Ja? Twoje węzły?

- A czy one są tylko moje?

- No to czyje jeszcze? Chyba nie moje? Bo ja nie mam żadnych problemów i nie muszę rozcinać żadnych węzłów. Jestem absolutnie bezproblemową dziewczyną. Żyję dniem...

- Carpe diem? To jesteś szczęśliwa! A ja myślałem o jutrze i przestraszyłem się ...

- Boisz się jutra? Czemu?

- No, bo wrócimy do Krasnogóry..,

- Ano wrócimy... I cóż z tego? Czy czekają cię tam jakieś nieprzyjemności? Nabroiłeś?

- Nie, nie nabroiłem, Z tym jakoś bym sobie poradził. Gorzej. Wyobraź sobie: wrócę, położę się spać i rano obudzę. I co? – nie ma przy mnie nikogo ... A ja już oduczyłem się budzić w samotności.

Krzysia poderwała się, usiadła i spojrzała na mnie szeroko rozwartymi oczami. Zamarłem, bo po raz pierwszy dostrzegłem w jej oczach przebłyski wściekłości. Ale trwało to tylko ułamek sekundy. Burzowa chmura odpłynęła i groźne błyskawice na fiołkowym niebie znanych mi oczu zajęły wesołe iskierki.

- No wiesz, wykreowałeś wizję zaiste groźną. Ale całkowicie nieprawdopodobną! Naiwny jesteś głuptasie! Czy nie pamiętasz co powiedziałam ci tego pierwszego naszego ranka na Rybakach? W gruncie rzeczy jestem twarda i uparta. I jak już wpadłeś w moje sidła, to tak łatwo w nich się nie wydobędziesz! Wyrzucisz drzwiami – wrócę oknem i zawsze, gdy się obudzisz, będę przy tobie!

Przywarliśmy do siebie mocno, aż do utraty tchu.

- Naprawdę zechcesz być ze mną, Krzysieńko?

- Naprawdę, głuptasie! Choć prawdę mówiąc, za tę zapowiedź przecinania węzłów, powinnam cię opuścić niezwłocznie, zaraz! Ale cóż jestem jednak słabą kobietą ...

- No widzisz sama, jaki jestem. Czy długo wytrzymasz z kimś takim?

- O to się nie martw! Wytrzymam bardzo długo!

- A jeśli będziemy żyć sto lat?

- Wytrzymam!

- A jeśli w ogóle nie umrzemy?

- Niepokojąca perspektywa ... Ale i wtedy wytrzymam. Bo musisz wiedzieć, że Tymińscy dotrzymują słowa, już tacy są. Choć nie zawsze wychodzi im to na dobre ...

- Wiesz co, Krzysieńko...

- No, co?

- Pewnie zabrzmi to głupio i banalnie. Ale wiedz, że uratowałaś człowieka. Pewnie niewiele wartego ale zawsze ... człowieka. Bo kocham cię i żyć bez ciebie już nie mógłbym. To znaczy żyć jak człowiek. Bez ciebie byłbym zawsze tylko larwą ...

Krzysia zamknęła mi usta dłonią pachnącą żywicą i sosnowym igliwiem.

- Ani słowa więcej. Słyszysz – ani słowa! „Kocham cię i żyć bez ciebie nie mógłbym”. Czemu od tego nie zacząłeś? – to takie ładne zdanie choć proste i krótkie ...

A teraz? Więc jak to będzie Krzysiu, co teraz będzie ze mną? ... – Patrzyłem na znajomą twarz, której spokoju nie zakłóci już żadne uczucie. Żadna siła czy przykra niespodzianka. Więc co teraz? Odczułem, że nie wytrzymam w tym pokoju już ani chwili dłużej. Poderwałem się i obróciłem ku drzwiom, za którymi rozległy się kroki i przytłumione głosy. Otworzyły się drzwi i dostrzegłem naszego syna, Adama. Stał w starej roboczej kurtce, w której pojechał rano do pracy, z czapką w ręku, z zaczerwienioną, nic nie rozumiejącą twarzą.

Zrozumiałem, że im dzieciom, jeszcze trudniej pojąć, że Krzysi nie ma i nigdy już nie będzie. Więc, póki co, muszę udawać, że żyję.