Krótki okres wodnych wywczasów przeminął błyskawicznie i rozpoczął się długi, a dla mnie pełen zagrożeń i rozterek, rok szkolny. Na uroczystości rozpoczęcia nauki, dyrektorka zaprezentowała mnie zgromadzonym uczniom i nauczycielom w kilku nadzwyczaj życzliwych i wręcz serdecznych zdaniach. Poleciła nawet by nowego nauczyciela powitać oklaskami. Pod obstrzałem ponad trzystu par ciekawych oczu poczułem się niewyraźnie. Od razu zrobiło mi się bardzo gorąco w przyciasnym, granatowym garniturze pamiętającym jeszcze czasy matury. Stanowczo zbyt nagle przeszedłem z ciszy leśnego jeziorka i wygodnych wywczasów w domu Chojeckich w nerwowy pośpiech pokoju nauczycielskiego i harmider szkolnych korytarzy i klas. Niewiele więc zapamiętałem z pierwszej w mej nauczycielskiej karierze, inauguracji roku szkolnego.
Ale ten pierwszy dzień, choć tak hałaśliwy i nerwowy, był błahostką w porównaniu z następującymi po nim dniami normalnej nauki szkolnej.
Już praktyka pedagogiczna po trzecim roku studiów uświadomiła mi dobitnie, że nie posiadam wrodzonego talentu pedagogicznego i z prowadzeniem zajęć szkolnych będę miał zapewne znaczne kłopoty. Onieśmielał, wręcz paraliżował, mnie kontakt z klasą. Stojąc naprzeciw uczniów, pod obstrzałem blisko trzydziestu par oczu, traciłem zupełnie głowę, z trudem mogłem wykrztusić cokolwiek, nie potrafiłem śledzić reakcji, ani trzeźwo oceniać odpowiedzi poszczególnych uczniów. Zabrakło mi odporności psychicznej, swobody zachowania, koncentracji uwagi.
-Przecież trzeba jednocześnie oddziaływać i na cały zespół i na indywidualnych jego członków- pracowitych i leniwych, pilnie słuchających i z chichotem wymieniających uwagi z sąsiadami, błyskotliwie inteligentnych i tępych. Nie wiedziałem też, jak zróżnicować formy odnoszenia się do uczniów w zależności od wieku. Piętnastoletni ośmioklasiści to właściwie jeszcze dzieci- i to przeważnie nieśmiałe, przeflancowane świeżo ze wsi. A w ławkach klasy jedenastej siedziały naprzeciw mnie zupełnie dorosłe panny, gotowe, a w większości wypadków pewnie i bardzo chętne, do zamążpójścia a obok nich golący się mężczyźni, niewiele różniący się wyglądem ode mnie.
Klarowny pogląd na koncepcje prowadzenia zajęć miałem właściwie tylko w odniesieniu do dwóch pierwszych godzin lekcyjnych w każdej klasie. -Na pierwszej postanowiłem zapoznać się z poszczególnymi uczniami i zorientować się w umiejętności ich wysławiania się. Zamierzałem to zrealizować poprzez swobodną wymianę wrażeń z ostatnich wakacji. Na wstępie opowiedziałem uczniom jak ja spędziłem wakacje. -O brygadzie żniwnej, smutku rozstania z dotychczasowymi koleżankami i kolegami, o fascynacji pięknem Rychertowa i urokach związanych z kajakowymi wycieczkami po jeziorach i rzeczkach. Zabrało mi to nieco ponad kwadrans.
Obawiałem się, że zostało zbyt mało czasu na wypowiedzi uczniów- przecież wypadało niewiele więcej niż jedna minuta na ucznia. Okazało się, że czasu jest aż nadto. Przytłaczająca większość uczniów i uczennic spędziła wakacje w domach rodzinnych i wykpiła się jedno lub dwuzdaniowymi odpowiedziami typu: "Wakacje przesiedziałem w domu, pomagałem w gospodarstwie" lub: "Nigdzie nie wyjeżdżałem. Chodziłem z kolegami nad wodę i do kina. Było fajnie". Tylko w kilku wypadkach doszło do nieco dłuższych wynurzeń, wnikających w szczegóły wydarzeń lub związanych z jakimiś refleksjami. Iwona Piekut z dziewiątej klasy, szczuplutka, mizerna ale o bardzo miłej, inteligentnej buzi dziewczynka, zwierzyła się, że wakacje były dla niej ciężkie, bo matka jeszcze w czerwcu spadła ze schodów i doznała skomplikowanego złamania nogi i biodra, co spowodowało jej prawie dwumiesięczny pobyt w szpitalu. Ojciec jej jest brygadzistą oborowym w PGR- rze i prawie cały dzień musi być poza domem. Cały więc trud opieki nad trojgiem młodszego rodzeństwa, sprzątania, gotowania i prania spadł głównie na nią, Iwonkę, bo przecież jest najstarsza z rodzeństwa. "No ale teraz jest już lepiej- zakończyła z uśmiechem pełnym otuchy. -Mama już zaczyna chodzić i wystarczy, jeśli pomogę jej w cięższych pracach". Spojrzałem mimo woli na jej ręce, te które dotąd robiły wszystko a teraz pomagają tylko w cięższych pracach- były nieproporcjonalnie duże w stosunku do figurki tej mizernej dziewczynki- czerwono- sine, z połamanymi paznokciami. Zauważyła moje spojrzenie, zaczerwieniła się i schowała ręce za plecami. Bez żadnych zahamowań wypowiedziała się też Ola Korbut z dziesiątej klasy. Była to znajoma naszej dyrektorki, która uprzedziła mnie, że ta dziewczyna wymaga specjalnej pomocy i opieki. Nie dlatego, że jest tępa czy leniwa. Ona po prostu nie zna literatury polskiej a i z samym językiem ma duże kłopoty. Dopiero w czerwcu przyjechała jako repatriantka z rodziną ze Związku Radzieckiego, z Irkucka. W wakacje poznawała, podobnie jak ja, Rychertowo. Przyznała, że miasteczko, w porównaniu z syberyjską metropolią, maleńkie ale ładne i podoba się jej. Mieszkanie rodzina otrzymała też całkiem niezłe. Nie kryła jednak, że wcale zmianą nie jest uszczęśliwiona i przyjechała do Polski pod przymusem. Żal jej było Irkucka, kolegów- ale najbardziej łyżew i sztucznego lodowiska. Poinformowała z wyższością, że jest- ... no, że była ... panczenistką, wicemistrzynią juniorek Irkucka w biegach na 1000 i 1500 metrów. Oczywiście w takiej dziurze jak Rychertowo nie ma sztucznego lodowiska, nie ma trenera, tu podobno nawet przyzwoitej zimy nie ma, by można trenować na jeziorze. -Korbutówna mówiła osobliwym językiem, w którym słowa polskie mieszały się z rosyjskimi, przy czym często słowa polskie odmieniała z rosyjska i na odwrót. Ale, o dziwo, nikt w czasie jej wypowiedzi nie chichotał ani nie przedrzeźniał jej. Chyba nie tylko dlatego, że była uderzająco piękną dziewczyną z krótko obciętą, płowo- złotą czupryną. Raczej dlatego, że z jej twarzy, o świeżej, zdrowej cerze i dużych, szarych oczach emanowała władcza pewność siebie. Po prostu należała do ludzi skazanych na przywództwo w każdym środowisku, w którym się znajdą.
Takich szczerych, dłuższych wynurzeń zbliżonych do wypowiedzi Iwonki lub Oli, było niewiele- pięć a może sześć na cztery klasy i ponad dziewięćdziesięciu uczniów z którymi miałem zajęcia. Rychło zorientowałem się, że moja koncepcja pierwszych lekcji była niewypałem. Po prostu szczere zwierzenia są możliwe tylko w gronie osób zaufanych i w niewielkich grupach. A przecież klasa to spora gromada młodzieży i to nie zawsze osób zżytych z sobą i przyjaźnie do siebie ustosunkowanych. Moją porażkę najpełniej uświadomił mi drobny incydent w ósmej klasie. Nieduży, pyzaty chłopaczek, o bardzo wiejskim wyglądzie, trzymał rękę na temblaku. Gdy i on ograniczył relację o swoich wakacyjnych przygodach do sakramentalnego "przebywałem w domu, pomagałem w gospodarstwie", spytałem go dość ostrym tonem: "No, ty chyba miałeś jakieś przygody, jeśli dopracowałeś się tego gipsu". Chłopak spuścił oczy i bąknął czerwieniąc się: "E, co tam za przygoda ... Prowadziłem krowę na łańcuchu i podbiegł pies. Tak szarpnęła, cholera, że poleciałem aż na płot". W klasie zapanowała trudna do uciszenia wrzawa i wesołość. I byłem pewny, że już nikt, nawet na torturach, nie przyzna się do jakichś przygód związanych z pracami w gospodarstwie.
Odrobinę lepsze efekty uzyskałem w czasie drugich lekcji. Przeznaczyłem je, zgodnie ze wskazówkami programowymi, na ogólne zapoznanie uczniów z materiałem, który mieli opanować i wprowadzenie w "klimat" epoki. Scharakteryzowałem zasadnicze cechy poszczególnych okresów literackich- na tle rozwoju społecznego i wydarzeń politycznych. Wykład starałem się ubarwić faktami i anegdotami charakterystycznymi dla danej epoki. Właściwie lepiej chyba znałem historię niż historię literatury i prelekcje te były pewnie raczej historyczne niż literackie. Odniosłem jednak względny sukces, szczególnie w starszych klasach. Zauważyłem, że znaczna część uczniów słucha z niekłamanym zainteresowaniem.
Tak więc przez dwie pierwsze lekcje we wszystkich klasach jakoś przebrnąłem. Ale co dalej? Już pierwsze "prawdziwe" lekcje udowodniły mi, jak marnym pedagogiem i dydaktykiem jestem i jak szybko zmierzam do katastrofy, chyba nieuchronnej.
Oczywiście sporządzałem sobie dość dokładne konspekty do poszczególnych tematów. Ale niewiele to mi dawało. Z konsternacją stwierdziłem, że godzina lekcyjna to strasznie długa jednostka czasowa. Wstępne zreferowanie materiału lekcyjnego zajmowało mi tylko kilka minut, ujęcie tematu w punkty pod koniec lekcji i podyktowanie uczniom tego "resume"- jeszcze mniej. A co zrobić z resztą godziny? Na odpytywanie z materiału już przerobionego za wcześnie, bo przecież niczego jeszcze nie przerobiliśmy.
Klasówka ? -Podobnie. Więc co mi jeszcze pozostaje? Powtórzyć wykład wzbogacając go o jakieś nowe elementy.
-Ale ile razy można powtarzać to samo, szczególnie, gdy ma się niewielki zasób erudycji historyczno- literackiej, mocno już zwietrzałą znajomość lektur obowiązkowych i tremę paraliżującą myśli i język? No cóż, trzeba oczywiście przypomnieć sobie lektury przed każdą lekcją. Z tego może jeszcze jakoś wybrnę ale jak sprawnie prowadzić lekcję? Uczniowie szkoły w Rychertowie byli grzeczni i zdyscyplinowani ale dostrzegałem i odczuwałem- z lekcji na lekcję- coraz wyraźniejsze objawy rozprzężenia- chichoty, znudzone twarze. Któregoś dnia, gdy w klasie maturalnej coś dukałem, jąkając się i zacinając, Adam Zasada patrzący na mnie swymi bezczelnymi, chłodnymi oczami z wyraźnym lekceważeniem, głośno zamknął książkę. Odgłos ten huknął w cichej klasie jak wybuch granatu i wytrącił mnie zupełnie z równowagi. Gdyby w chwilę później nie zabrzmiał dzwonek, musiałbym przerwać lekcje i wyjść z klasy.
Nastrój przygnębienia i histerii pogłębiał się i przytłaczał mnie z dnia na dzień coraz bardziej. Wieczorem nie mogłem zasnąć przypominając sobie przebieg lekcji w dniu dzisiejszym i myśląc o grozie dnia następnego. Budziłem się bardzo wcześnie, gdy za oknem królowała jeszcze ciemna noc i zaraz oblewał mnie zimny pot na myśl, że niedługo znów stanę naprzeciw gromady bezlitośnie taksujących mnie swymi spojrzeniami uczniów. Niewyspany, roztrzęsiony, przybity przebiegiem lekcji, z trudem mogłem popołudniami i wieczorami skupić się na lekturze i opracowaniu konspektów.
Na razie nikt jeszcze nie wizytował moich zajęć. Ani dyrektorka ani inni nauczyciele nie sygnalizowali mi, że dotarły do nich informacje o moich trudnościach. Ale dobrze wiedziałem, że katastrofa jest blisko- wywoła ją pierwsza wizytacja albo jakaś awantura w którejś z klas. A wtedy co?
W nastroju coraz bardziej pogłębiającego się rozstroju nerwowego i postępującego przygnębienia dotrwałem do końca drugiego tygodnia roku szkolnego. W sobotę nie miałem w ogóle zajęć, podobnie jak i Józek- mój współmieszkaniec, który w piątek zaraz po zjedzeniu obiadu wyjechał do rodziny na wieś. Położyłem się na swoim łóżku i patrząc w sufit, z chłodną determinacją, analizowałem swoją sytuację. Czułem, że mój zasób odporności psychicznej wyczerpał się i na pewno nie zmuszę się by w poniedziałek pójść do szkoły i stanąć znów oko w oko z groźnym wielookim potworem zwanym klasą. Więc co? -Zwinąć manatki i wrócić do Anina? -I co powiem rodzicom?- że po to tyle lat edukowali syna, odejmując sobie od ust, w sensie jak najbardziej dosłownym, by teraz mieć na karku nieroba i bęcwała? I chyba groziła by mi sprawa sądowa za porzucenie szkoły i jednostronne zerwanie umowy o pracę. Trzeba by też zwrócić otrzymaną z Kuratorium zapomogę na osiedlenie. Trzymiesięczne pobory, prawie dwa i pół tysiąca złotych- z czego już niewiele mi pozostało. Przed tygodniem kupiłem sobie, idiota, garnitur, zimowe kamasze, dwie koszule i krawat. Z czego więc zwrócić te pieniądze- przecież dobrze wiedziałem, że moi rodzice nie mają w tej chwili żadnych zasobów finansowych. Wszystkie swoje żałosne oszczędności wydali na moje wyposażenie- kupili mi na moje samodzielne gospodarstwo zegarek, jesionkę w jodełkę, porządną skórzaną teczkę i dwa komplety bielizny pościelowej. A może spakować to wszystko i zniknąć w jakimś PGR-rze lub śląskiej kopalni? - Mrzonki! Wiedziałem, że jestem zbyt mało zaradny i krótka byłaby moja kariera w robotniczo- knajackim środowisku hotelu robotniczego. Pewnie jeszcze krótsza niż w szkole. -Więc co? Komu ja właściwie jestem potrzebny? Za miesiąc skończę dwadzieścia dwa lata i nic dotychczas nie zrobiłem. Nie mam przyjaciół, dziewczyny. I dobrze że nie mam, bo pewnie by ze mną wielkiego szczęścia nie zaznała. Więc właściwie kogo obchodzi mój los? No, na pewno rodzinę, matkę... Ale, jak dotąd, rodzice mieli ze mną więcej kłopotów niż radości i pożytku. A teraz czekają ich pewnie jeszcze większe rozczarowania.
Więc jakie może być wyjście? Nie ma wyjścia. Sufit nie runie mi na głowę i nie przerwie mojej nędznej wegetacji, to pewne. Więc tylko samounicestwienie... No tak, ale i to nie jest łatwe. Wiem, że nie potrafię zmusić się do utopienia lub też rzucenia pod pociąg. Za słaby na to jestem, miękki bydlaczek! Powiesić się? Tak to sposób najłatwiejszy i najbardziej skuteczny. Tylko ten wstrząs dla Bogu ducha winnych ludzi, którzy mnie odnajdą. Widziałem dwóch wisielców pod koniec wojny i pamiętam ich twarze do dziś. Trucizna? -O tak, to sposób w sam raz dla takiego tchórza i mięczaka jak ja! Tylko skąd do diabła, wziąć skuteczną truciznę? Taką, by i tego kroku nie spartaczyć... Zdzich Kowgier, jakiś krewny Andrzeja Czudeckiego, studiujący medycynę, chłopak niewątpliwie niebanalny, pisał pracę seminaryjną na temat trucizn stosowanych przez samobójców- a raczej kandydatów na samobójców. Rozprawkę tę udostępnił mi kiedyś, jako ciekawostkę, Andrzej. Zapamiętałem, że łatwo dostępne trucizny: jodyna, esencja octowa, alkohol metylowy, grzyby trujące, są w gruncie rzeczy mało skuteczne jako środek ostateczny. Prawie zawsze niedoszłego zabójcę można odratować- co najwyżej z trwale uszkodzonym gardłem, wzrokiem czy też wątrobą. A może przeciąć sobie żyły? Tak, to chyba najlepsze! Pamiętam, jak kiedyś skaleczyłem się brzytwą ojca. Lekki, nieopatrzny ruch i rozpłatałem sobie brzusiec wielkiego palca lewej ręki do kości. Mimo różnych zabiegów matki straciłem wtedy ze szklankę krwi. Więc chyba przecięcie brzytwą tętnic na rękach nie będzie trudne a przez noc zdążę się wykrwawić na tyle, by nikt i nic nie zdołało mnie przywrócić temu niezbyt gościnnemu dla mnie światu.
Gdy ustał już ruch w pomieszczeniach zajmowanych przez gospodarzy i zgasły światła, wszedłem do kuchni i z szafki wyjąłem brzytwę Chojeckiego. Po powrocie do swojego pokoju, rozebrałem się i założyłem piżamę. Usiadłem po turecku na łóżku, oparty o ścianę i dokładnie przyjrzałem się przegubom rąk, na których najbardziej uwidaczniały się tętnice i żyły. Doszedłem do wniosku, że najlepsze efekty da przecięcie tętnicy pod łokciem. Długo, jak zahipnotyzowany, wpatrywałem się w rytmicznie poruszającą się skórę. Za chwilę, z każdym uderzeniem pulsu, będzie wychlustywać ze mnie życie a wraz z nim wszelkie nieszczęścia. Pewnie nie ma żadnego życia pozagrobowego i przekleństwo świadomości istnienia wypłynie ze mnie wraz z tymi kilkoma litrami krwi. A nawet, jeśli istnieje jakaś forma piekła, a taki typ jak ja tylko tam by trafił, to nie boję się, na pewno pobyt w tym piekle pozagrobowym będzie milszy od świadomości własnej nicości. -Wyprostowałem lewą rękę, przyłożyłem ostrze brzytwy do naprężonej skóry i mocno pociągnąłem. Na skórze pojawiła się szybko nabiegając krwią rysa, ale krew nie trysnęła strumieniem jak się spodziewałem. Pociągnąłem jeszcze raz i drugi. Ale o dziwo, moja własna dłoń nie słuchała mej woli. Kazałem prawej ręce by naciskała brzytwę mocno i zdecydowanie i cała ręka reagowała prawidłowo ale palce trzymające brzytwę uginały się, jakby były z wosku, i cięcia były słabiutkie. Poniemiecka brzytwa, której jakością tak chwalił się gospodarz, wydawała się bardziej tępa niż kuchenny nóż a moje ciało było elastyczne i oporne jak guma. Spróbowałem raz jeszcze- brzytwa znów przesunęła się lekko po rozcięciu i nie powstrzymana w porę zgrzytnęła o kość. Poczułem zawrót głowy i brzytwa wypadła mi z ręki. Siedziałem i patrzyłem odrętwiały na lewą rękę. Z rozcięcia sączyła się powoli niewielka stróżka ciemnej krwi. O wiele mniej było tej krwi niż łez, które spływały mi po policzkach i brodzie i moczyły piżamę. A więc przeciąłem nie główną tętnicę ale jakąś mało ważną żyłkę. Zdawałem sobie aż nadto dobrze sprawę z tego, że już na pewno nie zmuszę się do pogłębienia rany. Wszystko tylko nie to! Wszystko? A więc znowu pójdę w poniedziałek do szkoły i stanę przed klasą? Trudno, stanę ... A, jeśli wezwie mnie dyrektorka i powie, że taka kreatura jak ja nie nadaje się na nauczyciela? O, to byłoby najlepsze! Przecież nie wyrzucą mnie na bruk, dadzą mi jakąś inną pracę. Wszystko mogę robić wszystko... Poczułem, że robi mi się mdło. Nie na widok krwi ale z obrzydzenia do siebie.
No tak, nie umrę, nie mam co marzyć o takim łatwym rozwiązaniu. Więc co? No najpierw trzeba usunąć ślady krwi. Przecież, jeśli rano Chojeccy stwierdzą, że usiłowałem własnoręcznie zarżnąć się, to z miejsca wyrzucą mnie z domu i doniosą o tym do szkoły. Całe szczęście, że pomieszczenia, w których spali gospodarze były oddzielone od sublokatorskiego pokoju kuchnią i przedpokojem. Najpierw obmyłem zakrwawione ręce w chłodnej wodzie a potem okręciłem ciasno lewą rękę ręcznikiem i związałem krawatem. -Jednym z tych nowo kupionych. Potem zdjąłem zakrwawioną poszewkę z poduszki i wraz z prześcieradłem i piżamą zapakowałem do worka, w którym przywiozłem pościel z Anina. Jutro utopię to wszystko w jeziorze. Poszwa kołdry na szczęście prawie nie była zakrwawiona. Miałem też zapasowy komplet czystej bielizny pościelowej... Gdy już uporałem się z tymi czynnościami, raz jeszcze obmyłem twarz lodowatą wodą i położyłem się do łóżka. O dziwo, prawie natychmiast zapadłem w głęboki sen.