JAN BURAKOWSKI

ŚLADY NASZYCH STÓP

3. Józef Kulesza, lekarz medycyny

Obudziłem się dopiero, gdy z kuchni dobiegały odgłosy kroków gospodyni i szczękanie garnków. Czułem się zupełnie dobrze i przez dłuższą chwilę nie uświadamiałem sobie co stało się wieczorem. Myślałem, że w nocy męczyły mnie koszmarne sny. Ale szybko przypomniała mi o wszystkim lewa ręka. Gdy poruszyłem nią, odczułem dotkliwy ból. Wczoraj wieczorem, przed zaśnięciem, czułem w przedramieniu tylko leciutkie pulsowanie bólu. Teraz, po nieopatrznym zgięciu ręki, przypominało to szturchanie ostrym narzędziem w otwartą ranę. Zdałem sobie sprawę, że muszę jeszcze dziś pójść do lekarza, bo w przeciwnym razie rana będzie się goiła długo albo też wda się zakażenie. Gdy gospodyni zawołała, że śniadanie gotowe i wyszła z kuchni, wyskoczyłem z łóżka i oswobodziłem lewą rękę z ręcznika. Syknąłem przy tym z bólu raz i drugi a na czoło wystąpił mi pot, bo do zakrzepłej rany przykleił się ręcznik. Znowu zaczęła się sączyć krew. Obmyłem przedramię i zabandażowałem prowizorycznie.

Po zjedzeniu śniadania odnalazłem Chojecką w ogrodzie i zapytałem o adres przychodni lekarskiej. Jako przyczynę mego zainteresowania podałem przeziębienie i odczuwalną podwyższoną temperaturę. Druga część mego wyjaśnienia nie odbiegała chyba od prawdy.

Gdy po odczekaniu swojej kolejki, niezbyt długiej ("jak zwykle w sobotę!- rzekł mój sąsiad z kolejki. -Ludziom nie zależy na zwolnieniu lekarskim na niedzielę") znalazłem się przed obliczem lekarza- poczułem się bardzo nieswojo. I sprawę miałem delikatną i lekarz nie budził na pierwszy rzut oka zaufania. Był to niemłody mężczyzna, z siwym dwudniowym zarostem, nastroszonymi brwiami i wyraźnie niezadowoloną miną. Gdy burknął bym powiedział, co mnie do niego sprowadza, wyrecytowałem kunsztowną historyjkę, jak to ścinając w sadzie nadłamaną gałąź spadłem ze stołka a spadając skaleczyłem lewą rękę piłą ogrodniczą. Gdy odwinąłem szmatę, doktor dość długo oglądał ranę a potem spojrzał na mnie z politowaniem.

-Stwierdzam, młody człowieku, że usiłujesz zrobić ze mnie nieuka i idiotę...

-Naprawdę, panie doktorze, skaleczyłem się piłą...- wybąkałem.

W spojrzeniu, którym znowu obrzucił mnie lekarz nie dostrzegłem złości. Potrząsnął głową.

-Proszę pana! Praktykuję już ponad dwadzieścia lat. Nie jestem chirurgiem, ale przez sześć lat byłem lekarzem wojskowym a to wystarczy za dziesięć specjalizacji chirurgicznych. Nawet patrząc jednym okiem, i tylko przez krótką chwilę, potrafię z dokładnością automatu określić, jakim narzędziem została spowodowana rana. A takie nacięcie, jak na pana ręce, może być skutkiem użycia jedynie dwóch narzędzi: skalpela lekarskiego lub brzytwy. Raczej jednak brzytwy, bo skalpel nie zostawiłby takiego ogona. Skalpele nie są powszechnie dostępne, zakładam więc, niemal ze stuprocentową pewnością, że użył pan brzytwy. A sądząc po stanie rany, nastąpiło to jeszcze wczoraj, pewnie wieczorem. To pora trochę dziwna, jak na ścinanie gałęzi w sadzie- nie uważa pan?

-Ale, panie doktorze...

Lekarz machnął ręką i wezwał pielęgniarkę z gabinetu zabiegowego.

-Proszę wydezynfekować to skaleczenie siostro, dać zastrzyk znieczulający i przygotować wszystko do szycia. Ile szwów?

-Cztery? no niech będzie pięć, blizna będzie wtedy mniej widoczna. Doktora Kierszysa już nie ma?- Nie szkodzi, to drobna ranka, damy sobie sami z tym radę, prawda pani Zosiu?

Gdy zabieg został przeprowadzony a ręka fachowo zabandażowana przez pielęgniarkę, doktor wezwał mnie raz jeszcze do swojego gabinetu.

-No cóż, panie Domaniewski- rzekł zmęczonym głosem- daję panu pięć dni zwolnienia, licząc od poniedziałku. Przypuszczam, że w ciągu tygodnia rana pięknie się zagoi i będzie można wyjąć szwy. A pan będzie miał czas, by wszystko sobie dokładnie przemyśleć. Na szczęście niczego ważnego pan w tej ręce nie uszkodził. A niewiele brakowało! -jeszcze jedno ciachnięcie i zostałby przecięty główny nerw... Proszę w następną sobotę zgłosić się na zdjęcie opatrunku. A jeśliby bardzo bolało to wcześniej. No, a co do innych spraw- doktor spojrzał na mnie z namysłem- to właściwie powinienem pana skierować do przychodni psychiatrycznej w Krasnogórze, by tam przeanalizowano kompetentnie, co pana skłoniło do tej rzekomej pracy ogrodniczej i otoczono stosowną opieką.

-Bardzo pana proszę, doktorze, niech pan tego nie robi! - wyszeptałem przerażony- to był przypadek...

Doktor machnął raz jeszcze ręką.

-I ja przypuszczam, że to jednorazowy wyskok, który się nie powtórzy. Pana szczęście, że nie mam specjalnego zaufania do kolegów- psychiatrów.-Oni bardzo lubią z przypadku robić regułę. A w takiej dziurze jak Rychertowo wystarczy jedna wizyta u psychiatry, by pozostać z piętnem wariata do końca życia. A więc wpisuję do pańskiej karty: "Skaleczenie ostrym narzędziem przy pracach domowych". I coś tam jeszcze. Ale w zamian za to drobne kłamstwo proszę o jedno- gdyby kiedyś przyszła panu do głowy znowu chętka na ścinanie gałęzi późnym wieczorem, niech pan wcześniej wpadnie do mnie- do domu. Na wszelki wypadek. Tu jest mój adres.

Na blankiecie recepty widniała wyraźnie odciśnięta pieczątka: "Józef Kulesza, lekarz medycyny. Rychertowo, ul. Roosevelta 27 tel. 629".

Gdy pokazałem gospodyni tak długie zwolnienie lekarskie zmartwiła się szczerze i otoczyła mnie podwojoną, a może i potrojoną, iście macierzyńską, opieką. Pigułki z apteki, w połączeniu z bardzo smaczną miksturą, którą mnie poiła (miód plus napar z mięty i suszonych leśnych malin), sprawił, że już w poniedziałek nie miałem nawet śladu podwyższonej temperatury. Byłem zdrowy- w potocznym tego słowa znaczeniu. Ale jakoś niezręcznie byłoby szwendać się po mieście a tym bardziej pokazywać w szkole. Siedziałem więc samotnie w pokoju- bo Józek Sobecki popołudnia i wieczory spędzał regularnie gdzieś " na mieście". Dla porządku narzekałem na ból głowy i piersi, zjadałem całe sterty jabłek i słodkich, podłużnych, żółtawych pomidorów, które wciąż podsuwała mi Chojecka. I produkowałem konspekty lekcji. Pod koniec zwolnienia lekarskiego miałem już ich zapas na ponad trzy tygodnie.

Koszmarny, piątkowy wieczór pozbawił mnie resztki złudzeń. Także co do tego, że można łatwo pozbyć się wszelkich kłopotów nurkując w niebyt. Zrozumiałem, że jestem "skazany na życie" a egzystencja może być znośna tylko w przypadku, jeśli potrafię wykonać przyzwoicie co do mnie należy. W miarę choćby przyzwoicie. Analizując w te ciche, spokojne dni moje dotychczasowe niepowodzenia szkolne, dostrzegłem jakieś, nikłe bo nikłe, iskierki nadziei. Dotychczas najbardziej deprymowała mnie w czasie prowadzenia lekcji, ciągle wisząca nad głową, groźba "pustych minut"- nadmiaru czasu, którego nie potrafię zapełnić. Pojąłem, że taki jak ja niewydarzony pedagog, nie mający wrodzonej swobody bycia, musi mieć przygotowany na każdą lekcję zapas "waty", którą mógłby wyłaniające się dziury zapełniać. Idąc śladem tej konstatacji, uświadomiłem sobie, że jest całe mnóstwo możliwości "watowania": odczytywanie fragmentów przerabianych utworów, prac historyczno- literackich i biograficznych a także najlepszych uczniowskich wypracowań, opowiadanie wydarzeń i anegdot wiążących się z tematem lekcji, analizowanie zalet i braków prac uczniowskich. Nie jest to zbyt trudne ale wymaga przemyślenia, zaplanowania i starannego przygotowania. W ślad za tym "epokowym odkryciem" pojawił się w moich konspektach, na końcu, punkt zatytułowany: "materiał towarzyszący". Niewinne wskazówki: "przeczytać to a to" lub "opowiedzieć o dzieciństwie i młodości ..." kryły właśnie watę. Pojąłem też, że taka "wata", ubarwiająca tok lekcji, sprzyja zainteresowaniu uczniów przerabianym materiałem i jego utrwaleniu a więc jest pełnowartościowym, wręcz koniecznym, elementem lekcji.

Innym problemem, z którym wiązało się wiele moich przykrych doświadczeń, było odpytywanie uczniów. Dotychczas pytałem sporo, przede wszystkim z konieczności- aby zapełnić czas i prawie zawsze z fatalnym skutkiem. Zdenerwowany, popędzany bezlitosnymi spojrzeniami uczniów, formułowałem pytania przypadkowe, nie zawsze dostatecznie precyzyjne. I takie same były odpowiedzi uczniów. W związku z improwizowaniem pytań wynikały nierzadko przykre i kompromitujące dla mnie sytuacje. -Nie znając dokładnych dat czy innych faktów pojawiających się w odpowiedziach, nie mogłem korygować z miejsca błędnych odpowiedzi. Uświadomiwszy to sobie, dołączyłem do konspektów poszczególnych lekcji długie zestawy pytań, z podstawowymi elementami odpowiedzi- datami, nazwiskami, imionami, nazwami miejscowości.

W czasie tych kilku spokojnych dni, przypomniałem też sobie nareszcie, że w programie studiów mieliśmy przedmiot nazywający się "metodyka nauczania języka polskiego". Nie był to niestety przedmiot realizowany przez wykładowcę atrakcyjnego a ja nie uświadomiłem sobie przed rokiem dostatecznie jasno- choć przecież powinienem- że podejmę pracę nauczycielską, i że ta metodyka to przedmiot dla mnie bardzo ważny. Tyle więc tylko "wkuwałem" by go zaliczyć na niezbyt mocną czwórkę, po czym, możliwie szybko, wszystkie te nudne zasady i formułki zapomniałem. Dopiero teraz, gdy metody nauczania stały się dla mnie sprawą życia i śmierci- w całkiem dosłownym sensie- przypomniałem sobie ten przedmiot. I o dziwo okazało się, że jeden z zeszytów z notatkami z wykładów, które przywiozłem ze sobą do Rychertowa, dotyczył właśnie metodyki nauczania. Moje notatki były nieporządne, fragmentaryczne i mało czytelne, niewiele więc z nich skorzystałem. Ale na jednej z kart znalazłem podyktowany nam przez wykładowcę wykaz książek i artykułów z czasopism dotyczących metodyki nauczania języka polskiego w liceach ogólnokształcących. Po tym odkryciu pomyślałem, po raz pierwszy, z sympatią o ryżawym, nudnym jak flaki z olejem, docencie Łuczaku. Postanowiłem, natychmiast po zakończeniu mojego przymusowego urlopu, udać się do biblioteki szkolnej i sprawdzić czy znajdę tam coś z tej literatury.

W poniedziałek poszedłem do szkoły w znacznie lepszym niż przed tygodniem nastroju. Nie była to euforia, ani nawet nadzieja na sukces, ale spokojna determinacja wynikająca ze świadomości, że muszę być nauczycielem i poczucie, że nie jestem już aż tak bezbronny, jak przed tygodniem. -Nie dam się stratować! ...A przynajmniej spróbuję, bo innego wyjścia nie mam... I po raz pierwszy poprowadziłem lekcję w nastroju nieco agresywnym, a kilku uczniom postawiłem dwójki.

Gdybym powiedział, że następne tygodnie i miesiące tego pierwszego roku mej pracy były sielanką- byłoby to wierutną bzdurą. Właściwie nigdy- aż do końca mej nauczycielskiej kariery- nie czułem się w klasie swobodnie. Teraz, jesienią 1956 roku, jeszcze niemal codziennie czyhały na mnie w szkole mało przyjemne niespodzianki. Ale jednak była to już tylko niezbyt miła, niekiedy przytłaczająca, rzeczywistość, a nie dławiący koszmar pierwszych dwu tygodni pobytu w szkole.

Wrzesień i październik wypełniła mi najpierw rozpaczliwa walka o przetrwanie, o utrzymanie się na powierzchni, a następnie trud wprzęgnięcia mej nieuporządkowanej i nienawykłej do codziennej pracy osobowości w rytm zajęć szkolnych. Szkolną codziennością i mymi osobistymi problemami byłem tak zaabsorbowany, że właściwie niewiele z zewnątrz docierało do mej świadomości. Choć przecież wszystko wokół wrzało i kipiało. Dopiero pod koniec października, gdy trochę otrząsnąłem się z poczucia codziennego osobistego zagrożenia, zacząłem dostrzegać powoli swoje bliższe i dalsze otoczenie. Odzyskać równowagę, dostrzec, że moje problemy są żałośnie małe i nieistotne w zestawieniu z innymi, pomogło mi kilka wydarzeń, które przeżyłem właśnie w drugiej połowie października.

Pierwsze z tych zdarzeń, niewątpliwie najbardziej błahe, wiązało się... z dyżurem w internacie. -Kierownikiem sporego internatu, w którym mieszkało około sześćdziesięciu uczniów, był pan Miechowicz, starszy już, dobiegający emerytury, wdowiec. Był on nauczycielem matematyki i od niepamiętnych czasów mieszkał w internacie, niegdyś z rodziną a teraz już samotnie. W październiku Miechowicz poważnie zachorował, ponad tydzień przebywał w szpitalu a następnie, na czas rekonwalescencji, wyjechał do córki w odległym Elblągu. W związku z jego chorobą wyłonił się problem nadzoru nad internatem. Problem nie był zbyt poważny, bo w internacie mieszkały przecież dwie nauczycielki, działał wcale nie papierowy samorząd a przede wszystkim nadzorował internatowe życie bacznym i surowym okiem pan Guzek, woźny szkolny- zwany nie bez pewnych racji- oberdyrektorem Liceum. Mimo wszystko nasza ostrożna dyrektorka, wolała dmuchać nawet na chłodne. Ustaliła więc, że dla pewności, na czas nieobecności Miechowicza zapewnione zostaną specjalne nocne dyżury, bo nie wiadomo, co chłopcy mogą wymyślić. Jakby dziewczyny były wyłącznie aniołami -skomentował słowa dyrektorki Józek. Dyżury powinni oczywiście pełnić mężczyźni i to tacy, którzy nie mają obowiązków domowych. W związku z tym, że takie osoby były tylko dwie- ja i Józek Sobecki, na każdego z nas przypadł tygodniowy dyżur. Mój przebiegał nudnawo, bez żadnych sensacji. Przychodziłem do internatu o godzinie siódmej wieczór i zagospodarowywałem się w pokoju przeznaczonym na kwaterę dyżurnych. Było to starannie utrzymane i ładnie umeblowane pomieszczenie gościnne, w którym lokowano oficjalnych gości szkoły, a przede wszystkim wszelakiego rodzaju wizytatorów i kontrolerów. Czas wypełniała mi lektura i opracowywanie konspektów, bo obowiązki dyżurnego nie były zbyt pracochłonne i skomplikowane. -Wystarczyło wieczorem zajrzeć raz lub dwa do świetlicy, zwizytować pokoje zajmowane przez chłopców i dopilnować by punktualnie o dziesiątej, we wszystkich pomieszczeniach zajmowanych przez uczniów wygaszone były światła. Po dziesiątej mieszkańcy internatu, jeśli odczuwali taką chęć, mogli się uczyć ale wyłącznie w świetlicy, nie dłużej jak do jedenastej i po wcześniejszym zgłoszeniu kierownikowi internatu. Potem można było spokojnie zasnąć. Uczniowie dość rzadko, szczególnie w początkach roku szkolnego, przysiadywali fałdów, nie zdarzyły się też żadne wypadki losowe. Jedynym urozmaiceniem dyżurów były więc herbatki, na które dyżurnych zapraszały nauczycielki mieszkające w internacie- biochemiczka Kama Brzezińska i " pani od chóru" -Tereska Rejewska. Te herbatki też nie dostarczyły mi specjalnych wrażeń. Kamila była niebrzydką dziewczyną, co skonstatowałem już przy pierwszym spotkaniu, ale trochę zaniedbaną i tak cichą, bezbarwną i bezosobową, że właściwie spełniała w pomieszczeniu rolę częściowo tylko ożywionego mebla. Pewien wpływ na takie jej postrzeganie miała współtowarzyszka. Ta bez przerwy poruszała się po pokoju i trajkotała jak pistolet maszynowy. Mówiła sensownie, czasem nawet dowcipnie, ale cóż z tego, jeśli po pewnym czasie już nie udawało mi się skupić uwagi na jej wartkim strumieniem płynących słowach. Tereska, od pierwszej chwili poznania okazywała mi wyraźną sympatię ale jej wygląd i zachowanie, działały na mnie odstręczająco. Była nieduża, chuda, z usianą wągrami, szarawą twarzą opatrzoną dużym nosem i trochę wyłupiastymi oczami o zawsze lekko zażółconych białkach. Do tego, prawdopodobnie z uwagi na jakieś przypadłości gastryczne, miewała niezbyt świeży oddech. Nic dziwnego, że w pokoju nauczycielek nie przesiadywałem długo. Ot, tyle aby wypić herbatę i wysłuchać płyty z ładnymi melodiami, którą nastawiała Tereska. Mój tygodniowy dyżur zbliżał się już do końca, gdy nastąpiło pewne wydarzenie, dość błahe i którego rozgłos w zasadzie nie wykraczał poza środowisko uczniowskie, ale które mnie bardzo podniosło na duchu.

Jak już wspomniałem, w internacie obok świetlicy, znajdowała się salka sportowa- a ściślej rzecz biorąc ping- pongowa, gdyż dwa stoły do tenisa stołowego i kilka krzeseł stanowiły jej jedyne stałe wyposażenie. Regulamin internatu przewidywał, w trosce by kultura fizyczna nie zdominowała życia umysłowego, że uczniowie mogą ze stołów korzystać tylko trzy i pół godziny dziennie- dwie godziny po obiedzie i półtorej po kolacji- od godziny wpół do siódmej do ósmej. Wizytując wieczorem świetlicę zaglądałem oczywiście i do tego pomieszczenia ale, na ogół, nie działo się tam nic nadzwyczajnego. Dopiero w przedostatni dzień dyżuru natrafiłem na ciekawy mecz. Grali ze sobą Adaś Zasada i jakiś nieznany mi wysoki, leworęczny chłopak spoza naszej szkoły. Obaj nie byli mieszkańcami internatu, ale surowy regulamin pozwalał jednak by do godziny ósmej wieczór przebywali na jego terenie "goście". Gracze reprezentowali, jak się bez trudu zorientowałem, dość wysoki poziom, a poza tym obaj grali widowiskowo- z długimi okresami wymiany długich piłek i silnymi, choć dość łatwymi do obrony, uderzeniami. Przysiadłem na krzesełku udostępnionym mi skwapliwie przez jednego z kibiców i głodnym okiem podziwiałem grę. Ostatni raz grałem w ping- ponga w czasie wakacji a i w okresie ostatniego roku studiów też nie miałem zbyt wielu okazji do uprawiania tego ulubionego przeze mnie sportu.

Po długim i zaciętym, trzysetowym meczu zwyciężył Adaś, który i w tej dyscyplinie należał do ścisłej, szkolnej czołówki. Zauważył on niewątpliwie moje zainteresowanie, bo zaproponował, jak zawsze z lekka nonszalanckim uśmiechem:

-A może pan chciałby zagrać, panie profesorze?

Zmieszałem się. Miłośnik tenisa stołowego od pierwszych klas szkoły podstawowej, odczuwałem ogromną, wręcz fizyczną, potrzebę gry, ale z drugiej strony zdałem sobie sprawę, że jest to dla mnie spore ryzyko. -Adam grał bardzo dobrze i nie miałem wątpliwości, że z nim przegram. Ba, ale porażka porażce nie równa. Jeśli przegram po wyrównanej walce, jak na przykład ten mańkut, to zyskam mniejsze lub większe uznanie. Ale jeśli będzie to kompletny pogrom- a tego nie można było wykluczyć biorąc pod uwagę mój długotrwały brak treningu- to taki fakt osłabi i tak nikły mój autorytet w środowisku uczniowskim. Ale bezpiecznego wyjścia nie było. Jeśli, po tym cielęcym gapieniu się, odmówię gry, zostanie to na pewno zrozumiane, jako przyznanie się do słabości. No więc- raz kozie śmierć! Jeśli tak, czy inaczej mam stracić "głowę" to niech przynajmniej zyskam tyle, że przez kilka czy kilkanaście minut poodbijam piłeczkę.

Już po pierwszych uderzeniach zorientowałem się, że nie jest tak źle. Styl gry Adama odpowiadał mi. Nie jestem zbyt szybki, nie odpowiadają mi w związku z tym nagłe skróty i przerzuty. A właśnie, na szczęście dla mnie, mój przeciwnik grał prawie wyłącznie z forhendu długimi, wyraźnie awizowanymi uderzeniami. Okazało się, że znam poza tym kilka "sztuczek" z którymi Adam nie miał dotychczas do czynienia. I stał się cud. Po długim trzysetowym pojedynku wygrałem! Niebagatelny wpływ na ten wynik miały dwa fakty: że mój przeciwnik był już nieco zmęczony poprzednim meczem i że grałem z determinacją.

Gdy, zalany potem, ściskałem dłoń zmieszanego Adama, dostrzegłem pełne podziwu i respektu spojrzenia chłopców. Doszło do mojej świadomości, że oto zupełnie niespodziewanie zbudowałem pierwszy stopień swego autorytetu wśród uczniów. Szkoda, że budowę fundamentów tego autorytetu rozpocząłem od piłki a nie od nauczania języka polskiego. Ale- w mojej ówczesnej godnej pożałowania sytuacji i kondycji psychicznej- cieszyło i to. I to jeszcze jak. -W ten sposób potwierdziłem na własnej skórze starą prawdę, że każda umiejętność może się w życiu przydać- nawet tak niepoważna jak odbijanie celuloidowej piłeczki