JAN BURAKOWSKI

ŚLADY NASZYCH STÓP


4. Od Gąsek do Tatiszczewskich Uwałów


Ale październik przyniósł mi i inne, poważniejsze doświadczenia.

Pewnego październikowego piątkowego popołudnia, wracając ze szkoły do domu natknąłem się na ulicy niespodziewanie na Edka Goleniewskiego, kolegę ze studiów a ściślej z uniwersyteckiego ZMP. W Warszawie spotkanie takie nie miałoby żadnych istotniejszych konsekwencji- bo Edek był po prostu tylko i jedynie jednym z wielu moich znajomych, wcale nie z kręgu tych bliższych. Zostałoby po prostu skwitowane kiwnięciem głowy lub zdawkowym "cześć", w Rychertowie natomiast uznaliśmy się za dobrych znajomych i powitaliśmy wylewnie.

Goleniewski szedł w towarzystwie mężczyzny, którego znałem dotychczas tylko z widzenia. Był to I sekretarz Komitetu Powiatowego PZPR- bez wątpienia pierwsza osoba w mieście i powiecie. Dopiero teraz, gdy ujrzałem przed sobą Edka na ulicy, uświadomiłem sobie, że często wspominany na łamach "Głosu Krasnogórskiego" prominentny, bardzo aktywny działacz Goleniewski i mój uniwersytecki kolega to jedna i ta sama osoba. Spotkani zagarnęli mnie ze sobą do gabinetu sekretarza w Komitecie. Wzbraniałem się przed tym, ale Edek zapewnił mnie, że sprawy które pozostały im do omówienia mogą trafić i do niepartyjnych uszu. A on chciałby potem jeszcze trochę ze mną porozmawiać. Dowiedziałem się, że Edek był od roku etatowym przewodniczącym Zarządu Wojewódzkiego Związku Młodzieży Polskiej w Krasnogórze a, od tygodnia czy dwóch, także członkiem Egzekutywy Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Żartobliwie ale z odczuciem dumy zaznaczył, że jest- kto wie? -czy nie najmłodszym działaczem partyjnym tej rangi w Polsce. Właśnie z ramienia Egzekutywy przyjechał do Rychertowa by uzgodnić terminy i "obsługę" spotkań mieszkańców miasta, a zwłaszcza załóg większych zakładów pracy, z przedstawicielami władz państwowych i partyjnych. Powód taki nie był niczym specjalnie zaskakującym, bo przecież już od początków lata, od krwawych wydarzeń w Poznaniu, cała Polska przypominała wrzący kocioł. A zasadniczą formą aktywności politycznej były właśnie niezliczone spotkania, wiece i mityngi- od wielotysięcznych zgromadzeń na placach miast, poprzez wiece w fabrykach i biurach aż do zebrań różnych organizacji społecznych. Rychertowo, miasto nieduże i pozbawione wielkich zakładów przemysłowych, leżało niewątpliwie bardzo daleko od centrum tego wrzącego kotła. Ale nawet ja, przygnieciony dotąd osobistymi problemami, wiedziałem, że i tu dzieje się sporo. Jak dotąd, najbardziej czynny w kontestacji był Państwowy Ośrodek Maszynowy. Już w połowie października na ogólnym, spontanicznie zwołanym, zebraniu załogi ("Głos Krasnogórski" określił je jako nielegalne i wichrzycielskie) uchwalono przez aklamację żądanie odwołania dyrektora a sekretarza organizacji partyjnej PZPR wywieziono na taczkach za bramę zakładu. Do dyskusji, nie zawsze spokojnych i cichych, dochodziło często także w pokoju nauczycielskim naszego liceum. Ale tylko pod nieobecności pani Choryńskiej, która niedemokratycznie tłumiła dyskusje polityczne, przypominając nam, że nauczyciele są do uczenia młodzieży a nie do wiecowania.

Gdy wyszliśmy od sekretarza, zaprosiłem Edka do siebie. Z lekkim niepokojem i zażenowaniem, bo nie miałem go czym ugościć. Nie posiadałem póki co nawet własnych szklanek czy sztućców. Z kłopotu wybawiła mnie dyskretnie pani Chojecka, podając zadziwiająco szybko nie tylko herbatę ale również kanapki z pysznymi grzybkami, domowe ciasto a nawet nalewkę. Jej gościnność wypływała niewątpliwie po prostu z dobrego serca, ale nie bez znaczenia była tu również postura i sposób bycia mojego gościa. Chojecka nie wiedziała jeszcze dokładnie kim jest Edek, bo przedstawiłem go jako swojego kolegę ze studiów pracującego obecnie w Krasnogórze ale na pierwszy rzut oka było widać, że Goleniewski jest "kimś". Wiele dawał do myślenia już fakt, że podjechaliśmy samochodem- i to nie jakąś podniszczoną warszawą a czarną wołgą z kierowcą. Ale i to nawet nie było najważniejsze. Edek był tylko dwa lata starszy ode mnie ale wysoki, silnie zbudowany, z zaznaczającą się już łysinką, robił wrażenie znacznie starszego. Jego swoboda bycia, ostentacyjna, nieco chłodna, uprzejmość i spokojne spojrzenie dużych, uważnie patrzących oczu budziły mimo woli respekt. Pochodził z niezbyt zamożnej rodziny chłopskiej spod Radzymina ale absolutnie nic chłopskiego nie przebijało z jego postaci czy zachowania. Gospodyni długo wspominała jego krótką wizytę a każde jej wspomnienie kończyło się pełnym podziwu uogólnieniem: "widać od razu, że to pan".

Przy herbacie i nalewce Edek poinformował mnie krótko o komplikacjach swego życia osobistego, zawodowego i społecznego. Komplikacje te wynikały głównie z niepojętej dla mnie aktywności i wielostronności zainteresowań mego gościa. -Mimo krótkiego okresu pobytu w Krasnogórze, Edek stał się już jedną z bardziej znaczących postaci naszego miasta wojewódzkiego. Praca w Komitecie Wojewódzkim PZPR i zwolna zamierającym Związku Młodzieży Polskiej to tylko wierzchołek góry lodowej jego aktywności. Jak się dowiedziałem, był również członkiem redakcji niedawno powstałego miesięcznika "Życie Pojezierza" i członkiem zarządu również niedawno powstałego Krasnogórskiego Towarzystwa Społeczno- Kulturalnego, prowadził także zajęcia z marksizmu- leninizmu w krasnogórskiej Wyższej Szkole Rolniczej. Ale jak mi wyznał, nie zamierzał zbyt długo wiązać swoich losów z Krasnogórą, bo zbyt powiązany był z Warszawą. W stolicy mieszkała jego żona, dziennikarka, znana mi z widzenia, która urodziła mu przed kilkoma tygodniami córkę. Na Uniwersytecie Warszawskim miał otwarty przewód doktorski, był w składzie Zarządu Głównego ZMP i należał do kręgu prelegentów Komitetu Centralnego PZPR. Słuchałem mego gościa zafascynowany ale jednocześnie i lekko przygnębiony. Jakże na tle jego wielostronnej aktywności blado wyglądało moje własne życie, z tymi ciągłymi zahamowaniami i lękami...

Gdy wypiliśmy herbatę i pochwaliliśmy należycie jakość marynowanych grzybów i nalewki państwa Chojeckich, Edek uznał, że na niego najwyższy czas ruszać w drogę, bo na szóstą zaprosił do siebie kilku znajomych na luźne, półtowarzyskie spotkanie.

-Wiesz co, Janku- zaproponował nagle- wrzuć do teczki piżamę i szczoteczkę do zębów i jedź ze mną! W moim pokoju jest zapasowe łóżko. Powiedziałeś przecież, że w sobotę nie masz w ogóle zajęć w szkole. No więc będziesz mógł spędzić dwa dni w Krasnogórze. Spotkasz się ze starymi znajomymi, porozmawiamy.

Zawahałem się, ale propozycja była kusząca, a żadnych przeciwwskazań stawiających pod znakiem zapytania możliwość takiej eskapady nie było. Przecież nawet konspekty przygotowałem na kilka dni naprzód. Więc pojechałem. A gdy w niedzielny wieczór wracałem do Rychertowa, prawie pustym, wyziębionym wagonem, miałem potężny zamęt w głowie ale byłem już zupełnie innym człowiekiem niż przed dwoma dniami.

Goleniowski mieszkał w pokoju hotelowym w budynku Wojewódzkiego Ośrodka Propagandy Partyjnej. Poza nim mieszkało tam kilkunastu innych, przeważnie młodych ludzi- pracowników Komitetu Wojewódzkiego, Zarządu Wojewódzkiego ZMP i dziennikarzy. Trwały tu w jesienne dnie i noce 1956 roku prawie przez okrągłą dobę permanentne dyskusje, przechodzące czasami w ostre spory, żeby nie rzec kłótnie. Mówiliśmy o wszystkim: wydarzeniach z minionych studiów i doświadczeniach z podjętej pracy zawodowej, losach kolegów i koleżanek, o rozmaitych przyjemnościach i dokuczliwościach codziennego życia. Ale wszystkie te tematy były tylko wąskim marginesem rozmów. Dominowały pryncypia ideowe i aktualne problemy mazurskie. Jak refren wracało pytanie: co zrobić by życie w socjalizmie było naprawdę piękne? Nie mieliśmy wątpliwości, że pod przewodnictwem Gomułki Polska uwolni się od wszelkiego zła, tak importowanego jak i rodzimego chowu i w krótkim czasie stanie się zupełnie innym krajem, w którym warto żyć i dla którego warto pracować.

Specjalne miejsce w dyskusjach, których byłem z początku, z uwagi na swe "nieobycie" przeważnie biernym świadkiem, zajmowały sprawy ludności miejscowego pochodzenia. Wśród osób, które w piątek, sobotę i niedzielę przewinęły się przez pokój Edka, było też kilku Mazurów i Warmiaków- nie tylko związanych z aparatem partyjnym: dziennikarz, jacyś młodzi nauczyciele. Z ich relacji wyłaniał się całkowicie nieznany mi, świat. W pierwszej chwili, gdy zobaczyłem Rychertowo, Mazury wydały mi się zieloną oazą spokoju, z którą ostatnia wojna obeszła się łaskawiej niż z innymi regionami Polski i w ogóle środkowo- wschodniej Europy. Patrzyłem na cichych i schludnych autochtonów wyraźnie różniących się od repatriantów z Wileńszczyzny czy osadników z Kurpi i Mazowsza- a przecież wydających się żyć z nimi dość zgodnie. Dyskusje w pokoju hotelowym ukazały mi całkiem inne Mazury nie mające nic wspólnego z moimi wyobrażeniami. Teraz jadąc w ciemnym, chłodnym przedziale do Rychertowa, próbowałem uporządkować w swej głowie plątaninę faktów, sądów, osądów, żalów i wzajemnych oskarżeń, z którymi się zetknąłem. Pod wpływem tego co usłyszałem w Krasnogórze, zaczęły odżywać w mojej pamięci zapomniane już pojedyncze fakty. -Jeszcze w 1945 roku, nim rodzina moja przeniosła się na Śląsk, odwiedził nasz dom mieszkający w podwołomińskich Duczkach krewny. Wrócił właśnie z Mazur z obfitym "szabrem", którego zazdrościli mu mniej przedsiębiorczy i zaradni sąsiedzi, siedzący na ruinach swych zrujnowanych w 1944 roku gospodarstw. Odżyły w mej pamięci jego ówczesne słowa: "A wiecie, tam taki jeden Szwab, to nawet mówił trochę po polsku. Powiedział, że oni Polaki. A wystarczyło na niego spojrzeć, żeby zobaczyć, że to szwab stuprocentowy. To tak go trzasnąłem w pysk, że się zębami i tą swoją polskością udławił". Przypomniałem sobie też, że w domu Franka Mierzwy, do niedawna Neumanna, w Nieklęczynie, widziałem tuż przed maturą dwie jego krewniaczki, bardzo ładne i bardzo do siebie podobne. Jedna sprawiała wrażenie studentki, druga miała z siedem- osiem lat.

-Wiesz Franek, ta mała wygląda na miniaturkę większej!

-zażartowałem, gdy znaleźliśmy się już sami w pokoju Franka. To siostry, prawda?

-E, nie ... -Franek jakoś nie bardzo chciał mówić. -To matka i córka ... Helga to moja cioteczna siostra a Agnieszka, ta mała, to jej córka.

-Żartujesz?- żachnąłem się. -Przecież ta Helga ... ile ona ma lat? Chyba z osiemnaście.

-Wcale nie żartuję! -Z miny Franka rzeczywiście widać było, że mówi serio. -Helga wygląda na znacznie młodszą niż jest. To głównie przez ten modny koński ogon. I ubiera się awangardowo. Ale ona skończyła już dwadzieścia jeden lat.

-Dwadzieścia jeden ... A ta mała ile ma lat?

-W tym roku poszła do szkoły. Więc chyba siedem ...

-To jak ona może być dzieckiem Helgi...

Franek spojrzał na mnie niechętnie i machnął ręką. Widać było, że nie bardzo chce mówić o tych swoich ładnych krewniaczkach.

-Przecież osiem lat temu Helga sama była jeszcze dzieckiem- napierałem.

-No nie była już takim małym dzieckiem, jeśli jednak sama urodziła dziecko! -burknął Franek. -No, jeśli już tak koniecznie chcesz wiedzieć to Agnes jest wschodnim dzieckiem.

-Nie rozumiem- zdziwiłem się.

Franek spojrzał na mnie prawie wrogo i jakoby z politowaniem.

-No tak, ty jednak niewiele wiesz i jesteś naiwny... U nas nazywają wschodnimi te dzieci, które urodziły się jako skutek wtargnięcia krasnoarmiejców i was, Polaków, w 1945 roku. Przyszliście przecież ze wschodu, czy nie? Sporo jest tych dzieci. Helga była w 1945 roku już podrośniętą pannicą, no i była ładna. To jej zresztą pozostało. To i nic dziwnego, że została zgwałcona. No, cholera, jeśli chcesz wiedzieć to ileś tam razy, nikt tego dokładnie nie policzył- najpierw przez ruskich a potem przez waszych. Więc nawet nie wiadomo czy tatulek Agnieszki jest polski czy rosyjski. Widać tylko, że to na pewno Helgi dziecko. No i że nie spłodził go żaden Kałmuk czy też Tatar, bo nie ma skośnych oczu. Dobre i to...

Takich pojedynczych, zasłyszanych w różnym czasie, faktów przypomniałem sobie sporo. A teraz w Krasnogórze, dowiedziałem się jak wyglądały te sprawy w skali ogólniejszej. O apokalipsie stycznia i lutego 1945 roku, gdy na Warmii i Mazurach a potem na Śląsku Opolskim- pierwszych ziemiach przedwojennej Rzeszy zajętych przez Armię Czerwoną, wyładował się pierwszy poryw gniewu i odwetu zwycięzców. O skali rodzimego szabru, związanego ze zwykłym rozbojem i gwałtami, pustoszącym te ziemie aż do końca 1946 roku. O powoli spopielających się w mroźnych styczniowych dniach śródmieściach miast i miasteczek, o dzieciach i kobietach umierających z głodu piękną wiosną 1945 roku. O nieprawidłowościach weryfikacji narodowościowej ludności mazurskiej i śląskiej, gdy często skazywano na wysiedlenie do Niemiec wiele rodzin mających związki z polskością- tylko dlatego, że były właścicielami dobrych gospodarstw. A jednocześnie- aby wykazać się dużą liczbą zweryfikowanych "etnicznych Polaków", zmuszano brutalnie do deklaracji polskości rdzennych Niemców. O bezceremonialnym wyświęcaniu protestanckich kirch na kościoły katolickie, o całkowitej nieznajomości przez osiedleńców i władze polskie problemów mazurskich. To właśnie naprawianiu krzywd miały służyć nowo powstałe towarzystwa społeczno- kulturalne, czasopisma regionalne, zmiany niektórych przepisów prawnych, różne doraźne formy pomocy szczególnie biedującym rodzinom. Niestety, niewiele już, po doświadczeniach 1945 roku i upływie dwunastu lat od tamtych wydarzeń, dało się teraz naprawić. Mówiono o tym w pokoju Edka, coraz częściej i wyraźniej dostrzegałem to także ja.


Początek października był wilgotny i nadspodziewanie ciepły. W rychertowskich lasach pojawiło się mnóstwo grzybów- jakby dla pośpiesznego wyrównania pod koniec sezonu niedoborów. Równolegle wystąpił obfity wysyp borowików i zielonek- nie wspominając już o obfitości podgrzybków, maślaków, kurków i opieńków na które mało kto zwracał uwagę.

W kolejną niedzielę pan Chojecki i Oleńka wrócili po południu z koszami pełnymi brązowych i zielonkawych leśnych piękności. Niedzielę tę spędziłem w Krasnogórze i po powrocie wieczorem, spojrzałem z podziwem i melancholią na imponującą piramidę grzybów, które oczyszczała gospodyni.

-Gdyby to mama zobaczyła! -westchnąłem. -Bardzo lubi grzyby a w Aninie w lesie zawsze jest więcej grzybiarzy niż grzybów. Jeśli ktoś znajdzie dwa malutkie prawdziwki, to już chodzi dumny jak paw...

-No to powinien pan matce zawieźć grzybów! -odezwała się Chojecka. -Przecież ma pan sporo wolnego czasu i nie należy tak siedzieć bez przerwy z nosem w książce. Choćby dla zdrowia warto trochę pochodzić po lesie! -w głosie gospodyni wyczuwałem nutę przygany. -Do przyszłej niedzieli grzyby chyba się utrzymają, bo wysyp zaczął się niedawno.

-Jak to zawieźć?- zdziwiłem się. Przecież nim bym je dowiózł byłyby do wyrzucenia, robaki by je zjadły.

-Czy ja mówię, żeby wieźć świeże? -obruszyła się gospodyni, zgorszona moją naiwnością. - Zawiezie pan oczywiście suszone i w słoikach.

-Ba! ale jak się do tego zabrać? Nigdy nie marynowałemgrzybów i nawet słoików nie mam.

-O to już nich się pan nie martwi! -uspokoiła mnie gospodyni.

-Niech pan tylko nazbiera grzybów i pomoże je oczyścić a resztą to już ja sama się zajmę! Wie pan co- przecież pan nie ma zajęć w szkole w sobotę, niech wiec pan jedzie do lasu w ten dzień. Ludzi wtedy niewiele i las mniej przedeptany niż w niedzielę.

Tak zachęcony i zobowiązany wybrałem się na grzyby, ale jednak nie w sobotę a dopiero w niedzielę. W sobotę znowu pojechałem do Krasnogóry. W czwartek zadzwonił do szkoły Edek z informacją, że w sobotę odbędzie się spotkanie z grupą redaktorów czasopism młodzieżowych z Warszawy. Pojechałem na to spotkanie, które rzeczywiście było, zgodnie z przewidywaniami Edka, ciekawe i burzliwe. A dla mnie największą niespodzianką i atrakcją była obecność w ekipie redaktorskiej Andrzeja Czudeckiego, mojego bliskiego kolegi ze studiów, prawie przyjaciela. Wiedziałem oczywiście, że Andrzej na początku trzeciego roku studiów zrezygnował ostatecznie z marzeń o karierze teatralnej. Prawdopodobnie skłoniła go do tego trzeźwa ocena własnego talentu, gdyż w zespole Studenckiego Teatru Satyryków dość szybko i wyraźnie przerosło go wiele osób- tak w dokonaniach aktorskich jak i reżyserskich. Andrzej jeszcze pod koniec studiów rozpoczął współpracę z kilkoma czasopismami, z jego artykułami spotykałem się dość często. Nie pisał zbyt błyskotliwie ale rzetelnie, bez demagogii, której ulegało wielu początkujących publicystów w tym niespokojnym okresie. Andrzeja nie widziałem od roku. Trochę przytył, powiększyły mu się zatoki łysinki nad jego wysokim czołem, chodził w okularach.

Więc na grzyby do Nowych Szymanek, uchodzących za centrum grzybnych rejonów rychertowskich lasów, wybrałem się nie w sobotę a w niedzielę. I wydawało się, że nie zyskam specjalnych pochwał mojej gospodyni. Po bardzo późnym powrocie z Krasnogóry zaspałem i w Szymankach wylądowałem nie o świcie, jak przystało na szanującego się grzybiarza, lecz dopiero po dziesiątej. Poza tym od wielu lat, tak naprawdę nie zbierałem grzybów. Nic dziwnego więc, że spory koszyk, w który wyposażyła mnie pani Chojecka, długo świecił pustym dnem. Po trzech godzinach chodzenia po lesie zaczęły mnie boleć nogi a plon był ciągle ubogi. A i to co znalazło się w koszyku kwalifikowało się w znacznej części do wyrzucenia na śmietnik. Bo- wstyd powiedzieć- aby kosz nie kompromitował mnie pustkami, wkładałem do niego całkiem świadomie także stare, zepsute grzyby i różne, nader podejrzane, surojadki. Na dobitkę całkiem straciłem orientację w terenie i nie wiedziałem, w którym kierunku znajduje się stacja. No ale to mały kłopot, bo do odejścia pociągu pozostało mnóstwo czasu i chyba spotkam jeszcze kogoś, kto mi wskaże drogę. -W nie najlepszym więc humorze, zrezygnowany, wyciągnąłem z dna koszyka, spod rozmokłych, robaczywych podgrzybków i surojadek, torebkę z kanapkami i pomidorami, w które zaopatrzyła mnie obficie gospodyni. Przysiadłem na pniaku przy ścieżce i zabrałem się do drugiego śniadania.

Moja nadzieja na to, że spotkam jakichś spóźnionych grzybiarzy, spełniła się prędzej niż przewidywałem. Nim skończyłem jeść pierwszą kanapkę, usłyszałem głosy i śmiechy i po chwili na ścieżce, przy której siedziałem, ukazała się trójka grzybiarzy- dwaj mężczyźni i dziewczyna. Ze zdumieniem rozpoznałem wśród nadchodzących dwójkę moich uczniów- Olę Korbutównę i Adasia Zasadę. Trójkę uzupełniał wysoki, barczysty blondyn o okrągłej, sympatycznej twarzy, niewątpliwie nieco starszy od Oli i Adasia. Wszyscy oni mieli pełne kosze, a chłopcy dźwigali poza tym torby też nieźle wypełnione.

Nadchodzący zatrzymali się przy mnie. Żartobliwym gestem zaprosiłem ich do zajęcia miejsca na sąsiednich pieńkach. Chłopcy usiedli ale Korbutówna podeszła do mnie i bezceremonialnie nachyliła się nad koszem. Pokręciła głową z dezaprobatą i spojrzała na mnie surowo.

-Co pan tu powkładał, panie profesorze?! Przecież takie rozciapciane podgrzybki do niczego już się nie nadają! I po co te surojadki, jeśli tu tyle lepszych grzybów? Wygląda na to, że wkładał pan wszystko, co przypomina grzyby byle kosz nie był pusty.

Uśmiechnąłem się zakłopotany:

-Masz rację, Olu. Niestety ... Nie znam lasu i przyjechałem zbyt późno. A wstyd mi było wracać z pustym koszem, gdy wszyscy inni grzybiarze uginają się pod ciężarem łupów.

-Bo i kto wybiera się samotnie do nieznanego lasu? -zadała retoryczne pytanie Ola. -No, rebiata- zwróciła się do swoich towarzyszy- zrobimy zrzutkę na rzecz początkującego grzybiarza?

-No wiesz! -oburzyłem się. -Absolutnie nie życzę sobie żadnych zbiórek i zrzutek. Zresztą do czasu odejścia pociągu pewnie i sam jeszcze coś znajdę.

Ale Ola jakby nie słyszała moich protestów. Po prostu bezceremonialnie przechyliła koszyk i wysypała na ziemię moje żałosne zbiory, obnażając do końca ich jakość. Pokiwała z politowaniem głową i po namyśle włożyła z powrotem kilka zdrowych podgrzybków i zielonek. Następnie z koszy, własnego i swoich współtowarzyszy, zaczęła przekładać do mojego co ładniejsze sztuki. Próbowałem odebrać jej koszyk ale nie było to łatwe. A szarpać się z dziewczyną- i do tego własną uczennicą- jakoś nie wypadało. Stropiony spojrzałem na Adama.

-Sam widzisz jak ona się zachowuje! Chyba będę musiał jej wychowawczyni zaproponować obniżenie stopnia- ze sprawowania w lesie. Co o tym myślisz?

Adam roześmiał się.

-O tak, ta Sybiraczka jest strasznie uparta. To podobno wrodzona cecha tamtejszych ludzi. Surowy klimat i trudne warunki bytowe wyrabiają nie tylko samodzielność ale i upór. No ale na ten raz niech jej pan jeszcze daruje, panie profesorze. I przyjmie od nas trochę grzybów. Przecież już teraz mamy ich nadmiar, a chcąc nie chcąc spędzimy w lesie jeszcze dwie godziny. Planowaliśmy wrócić do Rychertowa przed jedenastą ale Paweł- Adaś wskazał na swego towarzysza- zaprowadził nas za siódmą górę i oczarował grzybami, tak, że spóźniliśmy się na przedpołudniowy pociąg.

-To pan był przewodnikiem? -zwróciłem się do nieznanego mi chłopca. -Świetnie pan zna- sądząc po zbiorach- tutejsze lasy!

-Tak znam- odpowiedział nieznajomy. -I nic dziwnego. W Nowych Szymankach mieszka moja ciotka, siostra matki. Gościmy u niej dość często, szczególnie, gdy są grzyby, albo dojrzałe jagody i maliny. W ogóle to bogate lasy, wszystkiego tu w bród. Ale pozwoli pan, że się przedstawię- nazywam się Paweł Prager.

Nazwisko to nie było mi obce. Tak nazywał się przecież nieznany mi dotychczas osobiście przewodniczący Prezydium Powiatowej Rady Narodowej w Rychertowie.

-Czy pan pochodzi z tych stron? -spytałem.

Pytanie to nasunęło mi się bez powodu. -Paweł mówił wprawdzie bardzo poprawną polszczyzną ale pewne swoistości wymowy wyraźnie wskazywały, że raczej nie pochodzi ani znad Narwi ani znad Niemna.

-No, niezupełnie z tych stron. Ale urodziłem się rzeczywiście niedaleko stąd- w Gąskach. To po niemiecku brzmiało Gansken. Taka malutka wioseczka niedaleko Nilbarka. Ale Gąski to dziś tylko pojęcie historyczne, punkt na starych mapach sztabowych. Już ich nie ma.

-Jak to nie ma? -zdziwiłem się.

Paweł machnął ręką.

-Zwyczajnie- nie ma i już. Po wojnie wielu rzeczy już nie ma- także ważniejszych niż Gąski. A zresztą cóż to była za wieś - wszystkiego dziewięć domów...

Miałem ochotę dowiedzieć się czegoś więcej o tych Gąskach i okolicznościach, które sprawiły, że tej wsi już nie ma. Ale znowu bezceremonialnie wtrąciła się Ola.

-Nu i sztoż riebiata... O przepraszam, panie profesorze, ja tak z rozpędu... To może, Pawle, zaprowadzisz nas do tego młodniaka o którym wspominałeś? Dzięki koszykowi profesora możemy sobie pozwolić jeszcze na odrobinę przyjemności grzybobrania.

W niepozornym lasku, do którego zaprowadził nas Paweł, znaleźliśmy się już po kilku minutach. Był to nieźle już wyrośnięty, dość gęsty zagajnik sosnowy, zaścielony uschniętymi gałęziami i całymi sosenkami, wyciętymi widocznie przed dwoma lub trzema laty przez leśników dla prześwietlenia drzewostanu. Nikt tego suszu nie uprzątnął i całe sterty gałęzi utrudniały przejście przez sośninę. Nie widać tu było żadnych śladów pobytu grzybiarzy. Co gorsze nie było też widać żadnych grzybów. Po kwadransie przedzierania się przez młodniak, Ola zatrzymała się i wytrząsając zza kołnierza kurtki igliwie, krzyknęła gniewnie do Pawła:

-Ech ty, mazurski Dersu Uzała! Gdzieżeś ty nas zaprowadził? Tu nie ma nawet śladów muchomorów!

Nasz przewodnik popatrzył na nią stropiony.

-Ciotka mówiła, że w zeszłym roku można było tu znaleźć ładne prawdziwki. Przejdźmy się jeszcze trochę, dobrze?

Patrzyłem na nich rozbawiony. Paweł wyraźnie prosił o zgodę właśnie Olę, a nie nas wszystkich. Już w klasie zauważyłem, że Ola zachowuje się tak, jakby była niekwestionowaną przywódczynią każdej grupy, w której się właśnie znajduje. I co dziwniejsze wszyscy podporządkowali się jej, nie budziło to jakoś sprzeciwu. Tak było i z tymi chłopcami- choć była przecież od nich młodsza. No, ale trzeba przyznać, że była atrakcyjnym tyranem: nawet gumowe, wysokie buty, stare spodnie i podniszczona budrysówka nie mogła ukryć jej prowokującej, optymistycznej blond- urody. Nawet jakby ją podkreślały.

Znów zatrzeszczały pod naszymi butami gałęzie. I wreszcie usłyszeliśmy pełen ulgi głos Pawła:

-O jest! Popatrzcie jaki ładny!

Podeszliśmy. Paweł stał z dumą nad sporym borowikiem o jasnobrązowym kapeluszu, osadzonym na niezbyt grubym, jaśniejszym trzonku- jak to zwykle bywa w zaciemnionych miejscach. Podziwiając to pierwsze znalezisko dostrzegłem niedaleko spory wzgórek igliwia. Rozgarnąłem go z biciem serca i ujrzałem dwa piękne, przysadziste, zrośnięte ze sobą grzyby. I zaczęło się. W zagajniku borowiki "wysypały" w kilku miejscach, jakby były to założone przez człowieka plantacje. -Po tym grzybobraniu przez kilka następnych nocy miałem uparcie wracające sny: rozgarniam igliwie i widzę piękne grzybowe bliźnięta lub trojaczki, podnoszę suchą gałąź z osypującym się igliwiem a pod nią cała kolonia borowików w różnym wieku, robię krok i krzyczę sam do siebie: "uważaj" bo stopa już, już dotyka kapelusza ukrytego między gałęziami grzyba.

-Po kwadransie nasze kosze były pełne. Adam zdjął podkoszulkę demonstrując muskularny tors, związał rękawy i otwór na szyję i zrobił z niej zaimprowizowaną dodatkową torbę. Ola patrzyła krytycznie na tę operację.

-No, nie wiem czy ciocia będzie zachwycona ... ślady po grzybach trudno doprać...

-E, przesadzasz- odparł Adam. -Czy można zostawić takie grzyby? A zresztą prawdziwki prawie nie mają śluzu, koszula nie będzie zbytnio zabrudzona.

Mimo wszystko, nie zdołaliśmy spenetrować lasku do końca, bo rychło nasze kosze i torby łącznie z podkoszulką Adama były wypełnione nad miarę. Okazało się, że to grzybowe Eldorado znajdowało się o kwadrans drogi od stacji kolejowej! I pomyśleć, że tłumy ludzi mijały ten zagajnik obojętnie i uganiały się za byle grzybami wiele kilometrów... No cóż, nie od dziś wiadomo, że grzybobranie to loteria- i w tym tkwi także jego urok.

Gdy dotarliśmy do stacji kolejowej do odejścia pociągu pozostało jeszcze sporo czasu. Zdrowo zmęczeni, lecz pełni satysfakcji, przysiedliśmy na okorowanych sosnowych klocach ułożonych w sągi przy torach kolejowych. Ładnie przygrzewało październikowe słońce, słaby wietrzyk przesycony był orzeźwiającym zapachem żywicy i terpentyny. Mimo żółtych i czerwonych liści na lipach i klonach otaczających budyneczek stacyjny, trudno było uwierzyć, że jutro- pojutrze to wszystko- sągi drzewa, las i w ogóle cały świat- utonie w chłodnej, jesienne szarudze.

-O, jak przyjemnie. Całkiem jak w Tatiszczewskich Uwałach...

-odezwała się Ola z nutką melancholii w głosie.

-A gdzie te Uwały, jak je tam?... spytał Paweł.

-Tatiszczewskije! Dalieko , dalieko... -zaśpiewała Ola. -Dwieście kilometrów za Irkuckiem. Plus dwanaście tysięcy kilometrów stąd do Irkucka.

-Tam was zawieźli? I naprawdę było tam tak przyjemnie?

-zapytał znowu, z widoczną ironią, Paweł.

-Tam nas zawieźli... Mieszkaliśmy w Uwałach ponad pięć lat- od 1941 roku. Dopiero w czterdziestym szóstym ojciec i cała rodzina zostaliśmy przeniesieni do Irkucka. No, bywało różnie... Nie powiedziałam przecież, że w ogóle w Uwałach było przyjemnie. Miałam na myśli ciepłą jesień, sągi drzewa, zapach żywicy i tory kolejowe. My, dzieci, siadywaliśmy na stertach kłód, gdy miał przejeżdżać pociąg osobowy, dalekobieżny Moskwa- Władywostok. W Uwałach nie zatrzymywał się, trochę tylko zwalniał biegu. Ale i tak było można dostrzec sporo- zarysy twarzy pięknych kobiet- białych, żółtych a nawet czarnych, wymyślne fryzury, mężczyźni w szlafrokach lub w białych koszulach, w marynarkach lub mundurach. Pociąg dawno już zniknął, rozwiały się obłoczki dymu i ucichł łoskot kół a myśmy wciąż w milczeniu gapili się w ślad za nim. Ci dygnitarze i dyplomaci niesieni transkontynentalnym pojazdem, to była jak zjawa z całkiem innego świata. A najprzyjemniej na tych sągach było właśnie w jesieni: ciepło i pełne kieszenie niedojrzałych, miękkawych jeszcze orzeszków cedrowych ze ścinanych na porębach drzew.

-Czy Adam jest twoim krewnym? -zwróciłem się do Oli.

-Nie... -zdziwiła się i nie wiadomo czemu zarumieniła. -A co panu nasunęło takie podejrzenie?

-Twoje własne słowa. Gdy on przerabiał podkoszulkę na worek, ty powiedziałaś, że ciocia będzie niezadowolona. Zrozumiałem, że masz na myśli jego matkę.

-Ach, tak ... -Ola uśmiechnęła się. -Tak nazywam mamę Adasia. Podobno, gdy byłam jeszcze całkiem malutka, to jednym z pierwszych słów, które wypowiedziałam było słowo "ciocia" skierowane do pani Zasadowej. Teraz, gdy wróciliśmy z Sybiru, ona przypomniała nam to i tak się utarło, że mówię do niej "ciociu".

-To wy i przed wojną mieszkaliście w tej samej miejscowości?

-Ano, tak się złożyło. Oboje urodziliśmy się w Kozłowszczyźnie. To taka mieścina, właściwie duża wieś, niedaleko Słonimia, całkiem blisko obecnej granicy. Ale ani ja ani Adam nie zachowaliśmy wspomnień o tej miejscowości, byliśmy wtedy niemowlętami.

-Czy twoja rodzina też została wywieziona? -zwróciłem się do Adama.

Zachmurzył się.

- Nie. Nie cała rodzina. Od nas zabrali tylko ojca. Jeszcze w 1940 roku. Korbutów wywieziono później, dopiero w 1941 roku, na krótko przed wybuchem wojny niemiecko- radzieckiej. A od nas zabrali tylko ojca... Nie wiem co się z nim stało, nie otrzymaliśmy nigdy żadnego listu od niego ani urzędowego pisma. Był naczelnikiem poczty w Kozłowszczyźnie a rodzina Oli rolnikami.

-Trudno nam było zrozumieć, czemu NKWD całą rodzinę Korbutów uznało za bardziej niebezpieczną niż Zasadów. Chyba nie tylko dlatego, że Korbutowie byli kułakami i to nie byle jakimi- mieli cztery konie i chyba z dziesięć krów. Bardziej być może bolszewikom nie spodobał się fakt, że ojciec Korbut brał udział- jako bardzo młody chłopak- w wojnie 1920 roku i bardzo lubił przechwalać się, ile to sadła zalał bolszewikom za skórę. To pewnie przez to jego przechwałki Ola znalazła się w tych swoich miłych Uwałach Tatiszczewskich.

-Tatiszczewskich Uwałach! -poprawiła go Ola.

-Czy pamiętasz coś z czasów wywózki na Syberię? -zwróciłem się do Oli.

Spojrzała na mnie zaskoczona.

-Co też pan! Miałam wtedy przecież niespełna dwa lata. Moje pierwsze wspomnienia wiążą się dopiero z Uwałami i to raczej z ostatnimi latami pobytu tam. I chyba lepiej, że tych wcześniejszych lat nie pamiętam... W drodze na Wschód zmarła nasza babcia, jeszcze przed Uralem. A potem jedno po drugim brat i siostra- choć oni byli starsi ode mnie. Tak, że do Uwałów dojechała z naszej siódemki tylko czwórka: rodzice, dziadek i ja.

-To jesteś jedynaczką?

-Gdzież tam! Mam znów siostrę i brata. Siostra urodziła się w Uwałach, a brat już w Irkucku. Ma teraz sześć lat. Tyle, że teraz to ja jestem najstarszym dzieckiem w rodzinie. W ogóle Korbutowie są strasznie plenni. W Kozłowszczyźnie i okolicach było ich podobno mnóstwo i w żaden sposób wyplenić ich nie można.

-A czy wie pan, panie profesorze, jaki przydomek rodzice dali Oli? -uśmiechnął się Adam. -Żelazna!

-Dlatego? Bo taka przebojowa i stanowcza? -próbowałem zgadnąć.

-Nie...-Dlatego, że podobno nic jej nie potrafi zniszczyć. Ani wywózka, ani Sybir. W czasie drogi na Wschód umarły prawie wszystkie dzieci z transportu- nie tyle z głodu i pragnienia, co z brudu. Wykosiła je jakaś złośliwa biegunka, marły jak muchy. To wtedy Ola straciła rodzeństwo. A ona jednak przeżyła. Został z niej tylko szkielet obciągnięty szaro- żółtą skórą ale szkielet o donośnym głosie i wilczym apetycie. Więc przeżyła...

-A co ty zrobiłeś się dziś taki wylewny i gadatliwy? -zdziwiła się Ola. -Jeszcze cię takim nie słyszałam.

-To przez te twoje wspomnienia o Uwałach, Olu- odpowiedział Adam. -Gdy o nich wspomniałaś, przypomniałem sobie, co twoi rodzice opowiadali o Sybirze. Sama opowiedz profesorowi o tym, jak chciałaś całkiem samodzielnie, w pojedynkę, zdobyć biegun północny.

-Nie chcę. Nie jest to miłe wspomnienie.

-Powiedz, ja też jeszcze o takim twoim wyczynie nie słyszałem... -poprosił Paweł.

-To wydarzenie znam też tylko z relacji rodziców. Nic z niego sama nie zapamiętałam, miałam wtedy trzy lata... -Podobno po przybyciu do Uwałów mieszkaliśmy najpierw w jakiejś starej, na wpół już rozpadającej się chałupie czy szopie. Dopiero po pewnym czasie zbudowano baraki. Ja tam pamiętam już tylko baraki. O świcie wszyscy jako tako zdrowi dorośli wychodzili pod nadzorem do pracy w lesie i wracali o zmierzchu. Zostawali tylko obłożnie chorzy i dzieci. W izbie, którą zajmowaliśmy wspólnie z jeszcze jedną trzyosobową rodziną, zostałam sama z chorym dziadkiem. Dziadek podróż przeżył ale wkrótce po przybyciu do Uwałów zaniemógł i już nie wstał z pryczy. Był coraz słabszy. Ale żył jeszcze długo, prawie do wiosny 1942 roku. Do tego właśnie dnia... Pewnego kwietniowego dnia łagierszczycy po powrocie zastali drzwi chałupy szeroko otwarte- i wejściowe do domu i do izby. Na pryczy leżał dziadek martwy i już zamarznięty a mnie w izbie nie było. Nie dały nic poszukiwania w okolicznych zaroślach i odległych domach i ziemiankach. Po północy rodzice opłakali ostatnią już młodorośl korbutowskiego rodu. No a następnego dnia zmartwychwstałam i to w doskonałej formie. Pod wieczór odwiózł mnie do rodziców saniami sam naczelnik stacji.

-I gdzie się wtedy zawieruszyłaś?

Ola wzruszyła ramionami.

-Czort znajet. Rodzice przypuszczają, że ktoś musiał pod nieobecność łagierszczyków wejść do domu bo raczej niemożliwe jest by trzyletnie dziecko samo poradziło sobie z dwojgiem ciężkich drzwi- a zewnętrzne były podobno solidnie podparte grubym kołkiem czy kłodą. Przypuszczają też, że przestraszyłam się szczurów. Bo... -Ola zagryzała wargę i ścisnęła dłonie na kolanach, aż zbielały jej palce- bo, gdy wrócili rodzice to dziadek... no dziadek był już od dawna martwy i miał twarz pogryzioną przez szczury. Pewnie ktoś wszedł i niezbyt potem starannie zamknął drzwi, więc gdy zaczęłam na nie napierać, otworzyły się. O zmierzchu spotkał mnie na wyjeżdżonej przez traktory drodze w lesie zupełnie przypadkowy człowiek, jakiś zapóźniony robotnik leśny, miejscowy i podrzucił do naczelnika na stację.

-Podobno wywołała powszechny podziw na stacji- wtrącił Adam. -Nie płakała, nie bała się, wiedziała jak ma na imię... A przede wszystkim miała doskonały apetyt!

-No tak, dobry apetyt to grunt! -tak zawsze mówi moja matka!

-zaśmiał się Paweł. -Ale , że nie zamarzłaś... Syberyjska zima a ty wyszłaś przecież z mieszkania.

-Z mieszkania to fakt, ale w walonkach i okutana jak matrioszka -odpowiedziała Ola. -Bo podobno w tej izbie w kątach zawsze siedział zamróz. A poza tym było to już przedwiośnie i tylko nocami brał ostry mróz.

-To ojciec był z wami, Olu, cały czas? -zapytałem. -Nie pojechał do armii Andersa ani do Kościuszkowców?

-Na szczęście, mamy i moje, był cały czas z nami. Przez wypadek. Przy wywózce drzewa jeszcze w lipcu 1941 roku spadająca belka złamała mu nogę, dość paskudnie. Dotąd kuleje. Gdy inni jechali do Andersa on leżał. A potem już się z tą nogą do wojska nie nadawał, więc i do Berlinga nie poszedł. Przez ten wypadek i kalectwo to zdobył nowy zawód, a nawet dwa i awansował.

-Jakim sposobem? -zdziwił się Paweł.

-Po tym wypadku ojciec nie bardzo nadawał się do wyrębu lasu i transportu kłód. Z konieczności skierowano go więc do prac pomocniczych na stacji. I tu niespodziewanie, nawet dla niego samego, okazało się, że ma smykałkę i zamiłowanie do wszelkiej techniki. W Uwałach mężczyzn pod koniec wojny prawie nie było, szczególnie ruskich, ot trochę zgrzybiałych starców i niedorostków. Więc ojciec, prawdziwy, mocny chłop, choć kulawy, rychło stał się osobistością niezastąpioną i bardzo szanowaną. Najpierw nauczył się jeździć traktorem i ciężarówką, a potem trafił do warsztatu kolejowego. Gdy opuszczaliśmy Uwały umiał nie tylko lutować garnki i dorabiać klucze ale nawet zmajstrować, gdy zaistniała potrzeba, jakąś zapasową część do traktora. Można rzec, że po naczelniku stacji stał się najważniejszą osobą w Tatiszczewskich Uwałach. To z racji tej popularności wypatrzył go jakiś inżynier i załatwił przeniesienie do Irkucka. W 1946 roku w mieście dostaliśmy samodzielny pokój, duży, w hotelu robotniczym. Z centralnym ogrzewaniem. A ja poszłam wreszcie do szkoły, miałam już osiem lat.

-Poszła i stała się prawie ruska, nie tylko z mowy ale i z duszy! -mruknął Adam. -No, czy to jest do pojęcia, proszę pana- zwrócił się ku mnie- babka, brat i siostra zmarli z głodu, nie wiadomo nawet gdzie szukać ich kości, dziadka ogryzły szczury, ojciec stał się inwalidą... A ona wciąż powtarza: " Szkoda Irkucka".

-Patrzył na Olę jakimiś pociemniałymi oczami, ze ściągniętą twarzą. Aby skierować rozmowę na trochę inne tory, zapytałem:

-Powiedz Olu, jak się to stało, że po przyjeździe do Polski trafiliście właśnie do Rychertowa?

-O, to długa historia, panie profesorze! -Ola pokiwała głową. -Zaraz po zakończeniu wojny ojciec zaczął pisać do znajomych w Kozłowszczyźnie, Polaków i Białorusinów. Wysłał list jeden, drugi i trzeci a odpowiedzi nie było. Już rodzice zaczęli przypuszczać, że nikt ze znajomych w Kozłowszczyźnie wojny nie przetrwał. Wreszcie jednak otrzymali odpowiedź. -Pisał stary pan Bałdowicz, felczer. Wtedy, w czterdziestych latach miał już podobno po siedemdziesiątce. Z tego listu rodzice po raz pierwszy dowiedzieli się o losach swoich sąsiadów. Między innymi, że pani Zasadowa z dziećmi w czasie wojny przeniosła się do rodziny w Grodnie a potem repatriowała się w 1945 roku do Polski. Z panem Bałdowiczem ojciec potem korespondował. A kiedy dowiedział się, że osiedleńcy mogą zgłaszać się na wyjazd do Polski, napisał co tchu do mamy Adama, której adres podał mu Bałdowicz. To pani Zasadowa zachęciła rodziców ostatecznie do wyjazdu. Zapewniała ojca, że na pewno dostanie pracę w Państwowym Ośrodku Maszynowym, gdzie ona jest księgową a w jej domu możemy się zatrzymać do czasu otrzymania własnego mieszkania. No więc koniec końców w początkach 1956 roku, z nadzieją a trochę i z płaczem, ruszyliśmy na zachód. I po dziesięciu dniach zwaliliśmy się pani Zasadowej na kark. I Adamowi. On to chyba był najmniej zachwycony tym najazdem hordy Korbutów.

-Te łzy przed wyjazdem- odezwał się zmieszany Adam- to były tylko jej, Oline! Tak kocha Sybir i ruskich...

-Znowu się mnie czepiasz? -zaperzyła się Ola.

-Musisz go zrozumieć, dziewczyno! -uśmiechnął się dobrodusznie Paweł. -Zdaje się Adama ciągle jeszcze poraża świadomość, że mogłaś pozostać w Irkucku i wtedy on pewnie by nigdy ciebie nie spotkał... Sporo czasu upłynie nim ci to wybaczy!

-Akurat! -zaczerwieniła się Ola. -On by mnie chętnie utopił w łyżce wody. Razem ze wszystkimi ruskimi! Paskudny nacjonalista!

Adam otworzył usta by coś odpowiedzieć ale znów wtrącił się Paweł.

-Może by i utopił. Nie można tego wykluczyć- bo Adam to chłopak zapalczywy i prędki. Ale zaraz potem powiesiłby się z rozpaczy. Albo wstąpił do klasztoru...

Roześmieliśmy się. Adam spojrzał na zegarek.

-Co jest? Przecież już powinniśmy dojeżdżać do Rychertowa a ciągle nie ma pociągu...

-Dziesięć minut spóźnienia... -Paweł też popatrzył na zegarek. -To pestka! Pociągi z Ełku średnio spóźniają się pół godziny. Tu, w Szymankach, żartują, że należą one do pociągów specjalnej klasy: ani osobowe, ani pośpieszne a planowo spóźnione.

Adam wstał i poszedł do zawiadowcy. Wrócił z kwaśną miną.

-Żadne tam pół godziny. Pociąg jest spóźniony co najmniej o godzinę. Trochę zbyt dużo tego przyjemnego jesiennego powietrza. Jestem głodny jak wilk. Mieliśmy wrócić o jedenastej i nic nie wziąłem do jedzenia. A teraz już po drugiej. A ty, Olka, nie masz przypadkiem jakiejś kanapki?

Ola wzruszyła ramionami.

-Ja w ogóle przed wyjściem nie jadłam śniadania. Miałam jedną kanapkę ale zjadłam ją jeszcze przed dziewiątą.

Przypomniałem sobie, że na dnie mego koszyka spoczywa torebka z jeszcze jedną kanapką i kilkoma pomidorami. Bardzo się teraz przydały.

-Proszę pana- zwróciłem się do Pawła, gdy po wspaniałych, żółtych pomidorach pani Chojeckiej zostało już tylko wspomnienie- nim Ola zapędziła nas do zbierania grzybów, powiedział pan, że jego rodzinnej wsi już nie ma. A kiedy się z tych Gąsek ruszyliście- jeszcze przed nadejściem Rosjan, nim ruszył front, czy później?

Paweł spochmurniał.

-Zostaliśmy na miejscu, niestety. Z Gąsek uciekliśmy dopiero w lutym.

-Przecież zdaje się władze niemieckie wydały surowy nakaz opuszczania tych terenów przez ludność?

-Ale dopiero w ostatniej chwili. Wcześniej wręcz przeciwnie- Goebbels zapewniał, że najeźdźcy nigdy nie postawią stopy na niemieckiej ziemi. Na czas ewakuowano tylko co ważniejsze urzędy, wynieśli się też w odpowiednim czasie co bogatsi i ważniejsi, a szczególnie notable z partii narodowo- socjalistycznej. Masowa ucieczka ludności wiejskiej ruszyła dopiero po przełamaniu frontu, gdy było już na to za późno- szczególnie dla mieszkańców okolic przyfrontowych. Nasza osada położona była w lasach i chyba niezbyt ważna, więc mało kto o niej pamiętał w te dni. Owszem, w początkach stycznia przyjechał żandarm i wywiesił ogłoszenie wzywające do przygotowania się na wypadek ewakuacji. Te dziewięć rodzin, które mieszkały w Gąskach, posłusznie spakowały się ale do wyjazdu nikt się nie spieszył. Stąd w ogóle ludzie nigdy daleko nie uciekali, w razie niebezpieczeństwa chowali się do lasu. Poza tym u nas mało kto w pełni wierzył w to, co mówił Goebbels- że jak wejdą Rosjanie to będzie koniec świata. "Byli tu przecież już w 1914 roku i jakoś przeżyliśmy" -mówili starsi. No i tak doczekaliśmy 19 stycznia 1945 roku. W nocy obudziła nas odległa kanonada artyleryjska na południu, gdzieś nad Narwią. Potem nastąpiły godziny długiej ciszy, od szosy nilbarskiej tylko słychać było przytłumiony huk motorów. A wieczorem odgłosy salw i poszczególnych wybuchów dochodziły do nas już całkiem z innej strony, jakby od Górzyny i Nilbarka. Minął jeszcze jeden dzień i wciąż było cicho. Kilku chłopców wybrało się przez las by zobaczyć co dzieje się na szosie Nilbark- Górzyna. To od Gąsek niespełna pięć kilometrów. Wrócili szybko podekscytowani: szosą walą ruskie czołgi i tabory końskie. "No to my już jesteśmy pod ruskimi"- stwierdzili gąskowianie tyleż z obawą co i ulgą, że to co miało się stać już się stało. Wreszcie trzeciego dnia przed południem wjechało do Gąsek czterech jeźdźców na niskich, kosmatych koniach. Dojechali do końca wioski, zawrócili i zatrzymali się przed najbardziej okazałym domem- Kametzkich. Wywołali starego Fritza i dowódca, podoficer, zażądał całkiem niezłą niemczyzną, by na potrzeby armii dostarczyć niezwłocznie dziesięć krów i dziesięć świń. Fritz zaczął mu tłumaczyć, że jest to właściwie nie wieś a osada robotników leśnych i że w całej osadzie jest tylko jedenaście krów. Jeśli żołnierze zabiorą dziesięć to nie będzie mleka nawet dla małych dzieci. Podoficer powoli, bez słowa podniósł nahajkę i na odlew smagnął Kametzkiego po twarzy. A potem syknął: " Ach ty germańska swołocz! Mleko dla dzieci... Nasze dzieci od lat nie widziały mleka!" Wśród płaczu kobiet przyciągnięto te dziesięć krów i świnie- w większości raczej prosiaki, bo większych sztuk prawie nie było. Podoficer zażądał by Fritz zaprzągł konia do furki, Potem obejrzał przygonione zwierzęta i po namyśle kazał właścicielom zabrać trzy wysokocielne krowy i dwa całkiem małe prosiaki. Kametzki, z zakrwawioną twarzą, i kobiety zaczęli mu gorliwie dziękować. Dowódca niedbale machnął ręką. Potem kazał żołnierzom zastrzelić świnie i włożyć na wóz, do którego przywiązano krowy. Następnie odwrócił się do Fritza i zażądał by dano żołnierzom jeść. Kobiety Kametzkiego nakroiły chleba, kiełbasy suszonej z myślą o wysiedleniu, postawiły ogórki i wódkę. Żołnierze podjedli, wypili wódkę, zaczęli śpiewać. Zrobiło się całkiem przyjemnie. I może na tym by się pierwsza wizyta wyzwolicieli skończyła, gdyby nie baby. U Fritza w domu były, poza jego starą, dwie młode i niebrzydkie dziewczyny: niezamężna jeszcze, chyba szesnastoletnia córka i synowa, której mąż, młody Kametzki, od dwóch lat wojował za Wielką Rzeszę. Zamiast ukryć się, zostały w izbie i gorliwie podtykały żołnierzom jedzenie i wódkę a gdy ci rozśpiewali się, to nawet zaczęły szczerzyć zęby. Gdy podoficer w pewnym momencie powiedział niedbale do Fritza: "a teraz ty i twoja stara won z izby"- ten w pierwszej chwili nie pojął o co chodzi, zapytał, czy ma coś przynieść. -"Niczego nam już nie trzeba . Won!" -wrzasnął podoficer a żołnierze śmiejąc się zaczęli wypychać starych za drzwi. Dopiero teraz Kometzcy pojęli o co chodzi. Stara i dziewczyny zaczęły wrzeszczeć a Fritz uchwycił się klamki. Był już po siedemdziesiątce ale silny i żołnierz mimo kopniaków nie mógł oderwać go od drzwi. Wreszcie puścił go, splunął i ze słowami: "-A to sukinsyn!" przesunął na ramieniu pepeszę i strzelił krótką serię. Wystrzały, jak nożem uciął przerwały babskie krzyki.

W godzinę po zastrzeleniu Kametzkiego Rosjanie odjechali. Na furkę, na wykrwawione już świniaki wrzucili zabrane z najbliższych domów walizy z cenniejszymi rzeczami spakowanymi na wysiedlenie, zabrali też kilka kożuchów. Jeden z żołnierzy przytaszczył maszynę do szycia i włożył ją na wóz przy wtórze śmiechów i żartów swoich towarzyszy.

Gdy żołnierze odjechali, we wsi, zamarłej z przerażenia, buchnęły płacze i skargi. Wszyscy ściągnęli do domu Kametzkich- kilkanaście kobiet, kilku staruchów i kupa dzieciaków. Nie tylko by opłakiwać tego pierwszego, powojennego nieboszczyka lecz by uradzić co czynić dalej. Trup Fritza, roztrzęsione, rozmamłane dziewuchy Kametzkich siedzące w kącie izby i puste miejsce po maszynie- podpowiadały co trzeba robić. -Przede wszystkim w żadnym wypadku nie sprzeciwiać się, co cenniejsze rzeczy, które jeszcze pozostały, pochować, młodsze baby powinny się kryć, gdy nadciągają żołnierze. No i może da się, jeśli Bóg tak zechce, przetrwać. Byle przeszła frontowa zawierucha. Przy łóżku na którym leżał Fritz zapalono gromnicę, pomodlono się za jego duszę i powoli wszyscy rozeszli się do swoich domów. Zapanowała cisza, niby taka sama jak zawsze. Ale nie na długo.

Pod wieczór tego samego dnia przed domem Kametzkich zatrzymało się trzech mężczyzn- niewysokich cywili. To nie byli Rosjanie. Śledzący ich z napięciem z zaciemnionych okien gąskowianie nie mieli wątpliwości- to byli Polacy. Ze wsi do przedwojennej granicy nie było daleko- na przełaj przez lasy i pola nie więcej niż pięć kilometrów. Kurpiowscy sąsiedzi od dawna bywali w Gąskach, od niepamiętnych czasów najmowali się do prac w lesie. A obie strony, mazurska i kurpiowska, żywo współdziałały w przemycie. W czasie ostatniej wojny sporo Polaków zapędzano do pracy w lasach, teraz gospodarze śledzili z pewną obawą czy wśród przybyłych nie znajdzie się jakiejś znajomej twarzy. Ale nie- to byli obcy, chyba lepiej, że obcy. Przybysze weszli do domu i zaskoczeni spojrzeli na trupa Fritza i zapalone świece.

-Kto go tak? -zwrócił się jeden z przybyłych łamaną niemczyzną do stłoczonych w kącie, przerażonych i opuchłych z płaczu kobiet.

-Ruski, panie, Ruski... -odpowiedziała Kametzka po polsku.

Przybysze spojrzeli po sobie, jeszcze raz na trupa i wyszli z domu. Na ulicy czekał już na nich Szwiderski. -Szwiderski chodził przed wojną na stronę polską z przemytem, dość biegle mówił po polsku i chwalił się, że zna Polaków. Teraz zdjął kaszkiet, ukłonił się i powiedział:

-My Mazury, panowie, Mazury. Znaczy się Polaki.

Przybysze spojrzeli po sobie a jeden z nich splunął.

-Polaki, mówisz?

-No tak, my Mazury...

-To prowadź do domu, stary. Zobaczymy jakiś ty Polak.

Po wejściu do paradnej izby Szwiderskich przybysze rozejrzeli się. Na czołowej ścianie pod krzyżem wisiały zdjęcia ślubne i fotografie synów Szwiderskiego. Wszyscy trzej w mundurach i żołnierskich czapkach. Najważniejszy z przybyłych, odwrócił się do Szwiderskiego i zapytał drwiąco:

-A gdzie orzeł, stary? I Matki Boskiej też tu nie widzę...

-My luterany, panie. U nas nie wiszą obrazki Matki Bożej, tylko krzyże...

-Polaki- luterany, mówisz? A to też Polaki? gdzie oni są?

-przybyły pokazał ręką na fotografie żołnierzy.

Gospodarz zwiesił głowę i milczał. Jeden z przybyszy podniósł laskę Szwiderskiego stojącą w kącie i kilkoma uderzeniami rozbił fotografie wiszące na ścianie. Potem zrobił krok w stronę Szwiderskiego i wparł laskę w jego brzuch.

-Nie waż się powiedzieć więcej, żeś ty Polak, bo ci ten szwabski łeb rozwalę. Tą laską, bo na takich kuli szkoda. Zrozumiano?

Aby nie było wątpliwości odgiął połę marynarki, by Kametzki, dojrzał rękojeść nagana tkwiącego w wewnętrznej kieszeni.

Przybysze wyprowadzili konia ze stajni Szwiderskiego. Był to drugi i ostatni koń zabierany w Gąskach, bo tylko Kametzcy i Szwiderscy posiadali konne wozy. Zaprzęgli go do wozu, lecz po ożywionej wymianie opinii przeprzęgli do sań. Włożyli na nie pośpiesznie zebrane walizki i inne rzeczy, które wpadły im w ręce. Przyczepili do sań dwie odnalezione krowy.

-Ta nie dojdzie, psiakrew... -rzekł jeden z nich wskazując na grubszą, wielką, białoczarną krowę. -Niedługo będzie się cielić ...

-Bierzemy! -zadecydował ten najważniejszy. -Piękna krowa i będzie cielak. Dojdzie, dojdzie, to przecież niedaleko. Pójdziemy na skróty, przez las, bo na drodze Ruskie by nam zabrali ...

To byli pierwsi. A potem prawie co dzień pojawiała się we wsi jakaś grupka. Aż dziw ile z takiej biednej, małej wsi można wywieźć. -Na pozór już po tygodniu zabrano ostatni ukryty przemyślnie na strychu worek zboża i ostatni malutki woreczek kaszy, ostatni przyzwoity łach i sprzęt gospodarski. A przecież jeszcze pod jesień zdarzało się, że na Kurpie coś przewożono. Ale to już były tylko ostatnie, nadpróchniałe drzwi i futryny okienne, stare piece żelazne podniszczone kafle, dachówki. Kurpiom wszystko się przyda, Kurpie to biedny naród.

Widziałem, że Adam już od dłuższego czasu słucha Pawła z wyraźną niechęcią. Kilka razy już otwierał usta by coś wtrącić ale w ostatniej chwili rezygnował. Teraz już nie wytrzymał.

-Tak was męczono? -To jak się stało, że w ogóle przeżyliście? Bez tego mleczka dla niemowląt i ostatniego woreczka kaszy? Wcale nie tak mało tu Mazurów a niektórzy- Adam spojrzał na Pragera wrogo- mają się całkiem dobrze ...

Paweł uśmiechnął się blado i wzruszył ramionami.

-Pomyślałeś: "na przykład Pragerowie" - prawda?

Adam milczał z zaciętą twarzą.

Prager podjął po dłuższej chwili:

-Kto przeżył ten przeżył, a kto nie to nie. Sporo na Mazurach, przy drogach krzyży, takich drewnianych, zbitych z dwu drążków. To miejsca, gdzie kogoś zastrzelono, powieszono, czy- jak to wy ze Wschodu mówicie- czymś tam po prostu zaciukano... A ile leży zakopanych ot tak po prostu jak padlina , bez żadnego krzyża ...

Mówisz, że sporo Mazurów zostało w Polsce? -Obliczają, że z pięćdziesiąt tysięcy a było ponad milion. Reszta za Odrą lub w ziemi. Cóż, nie ma już Mazurów i nigdy chyba już nie będzie, ci co przeżyli roztopią się w Reichu i w Polsce... Do szczętu, za rok czy dziesięć lat. Pewnie, nie wszędzie było tak, jak w naszych przygranicznych Gąskach. W miastach, a nawet w większych wsiach, było trochę inaczej. A na przykład, tu, w Rychertowie, gdzie autochtonów dużo i ruski komendant był o twardej ręce ale sprawiedliwy, było podobno całkiem znośnie. Ale tam, w przygranicznych lasach, jeśli ktoś nie uciekł na czas to nie miał szans. Żadnych. W Gąskach do lata utrzymała się tylko jedna rodzina, taka Pirwisowa z czworgiem dzieci. Trudno powiedzieć czy była taka uparta, czy taka głupia, czy też już nie miała sił by się ruszyć. Trudno też zrozumieć czym się przez te pół roku żywili. Wiadomo tylko, jak umarli. Przypadkowo ktoś tam zajrzał na początkach sierpnia. Na stole stały miski z wyschniętymi resztkami zupy z muchomorów. A oni, cała piątka, leżeli poskręcani w różnych kątach...-A Pragerowie... No cóż, Pragerowie są na pokaz. Za cały lud, którego już nie ma. I nigdy już nie będzie...

Milczeliśmy dłuższą chwilę. Wreszcie odezwała się Ola:

-Ale jak to się właściwie stało, że wy, Pragerowie, i ocaleliście i tak poszliście wszyscy w górę? Rozmawiałam kiedyś z twoją matką, powiedziała, że wasza rodzina była bardzo biedna, wyrobnicza. A teraz Bernard jest przewodniczącym Powiatowej Rady, Zygfryd niedawno skończył szkołę rolniczą i choć ma podobno dopiero 24 lata jest już dyrektorem PGR- u. Pewnie i ty, gdy tylko skończysz studia, zaraz zostaniesz jakimś dyrektorem lub sekretarzem...

Paweł popatrzył na nią z wymuszonym uśmiechem.

-Raczej nie zostanę, nie jestem tak zdolny i pazerny jak starsi bracia. Wyrodziłem się... Moja matka twierdzi, że nie mam twardego, mazurskiego charakteru. A jak to się stało, że Pragerowie przetrwali i "tak poszli w górę?" -Uratowała nas matka a motorem, który pociągnął całą rodzinę, był Bernard. No i mówiłem już, że jesteśmy na pokaz... Bernard od dziecka wierzył, że jest stworzony by zajść daleko i wysoko. I zawsze umiał wybrać właściwą drogę. Był najlepszym uczniem w Nilbarku i otrzymał specjalne stypendium państwowe na naukę w gimnazjum w Górzynie. Bo były jakieś specjalne fundusze na promowanie dzieci mazurskich. I tam szybko zwrócił na siebie uwagę, nie tylko rzeczywiście dobrymi postępami w nauce... Gdy dyrektor szkoły zapytał w czasie wizytacji najmniejszego ucznia w najniższej klasie, czym się interesuje i na co poświęca wolny czas, ten odpowiedział spokojnie i bez tremy, że każdą wolną chwilę poświęca nauce języków: rosyjskiego i polskiego. Gdy nieco skonsternowany dyrektor spytał go o przyczyny takich właśnie zainteresowań, Bernard odpowiedział, że chce być w pełni użyteczny Tysiącletniej Rzeszy przy zagospodarowaniu podbitego słowiańskiego Wschodu. A było to jeszcze w 1941 roku, przed początkiem wojny z bolszewikami! Nic dziwnego, że mój brat stał się pokazowym eksponatem na użytek wszelkich wizytatorów. Do Hitlerjugend oczywiście też należał ale do musztry, wrzasków odnosił się z pobłażliwym dystansem. Gdy weszli Rosjanie, Bernard miał już niemal szesnaście lat ale ze swoich mizernym wzrostem i okrągłymi policzkami, z szerokim, zadartym nosem, wyglądał na nie więcej niż dwanaście lat. To mu raczej pomagało, obcy nie domyślali się, że ten niepozorny wyrostek z twarzą chłopską o słowiańskich rysach jest silny i ma ministerialny mózg... No ale ja wciąż o Bernardzie a ty przecież zapytałaś, jak to się stało, że ocaleliśmy. W tym , to na pewno największa zasługa naszej matki. Jest prostą kobietą z lasu, prawie niepiśmienną, ale ma dużo zdrowego rozsądku i zawsze trzymała nas wszystkich twardo w garści. Ona pierwsza w Gąskach zrozumiała, że aby przeżyć trzeba uciekać. Już po drugiej czy trzeciej wizycie sąsiadów z Kurpi zdecydowała: "Tu nie możemy zostać. Umrzemy z głodu albo nas zatłuką. Idziemy do Górzyny, zaraz jutro rano. W większym mieście chyba większy porządek a w razie czego to i ginąć w kupie raźniej".

No i poszliśmy. Jeszcze nie zabrano nam ręcznego wózka i matka z Bernardem wpakowali nań to co nam jeszcze zostało. A dzięki przezorności matki zostało jeszcze sporo, nawet woreczek mąki i spory garnek przetopionego z cebulą i czosnkiem smalcu. Ruszyliśmy przed świtem, mimo trzaskającego mrozu. -Nieproszeni goście zjawiali się na ogół nie wcześniej niż w południe więc i matka postanowiła osiągnąć Górzynę jeszcze za dnia. Szliśmy szosą nilbarską i nikt nas, aż do samego miasta, nie zaczepił. Widocznie nasz pochód: skrzypiący wózek, trzech niewielkich chłopaczków i starsza kobieta o zaciętej, chłopskiej twarzy- nie kojarzył się nikomu z bogatym łupem. A może w tych mijających nas na samochodach i furkach sołdatach, kołatały się, nie całkiem przytłumione przez okrucieństwa wojny, ludzkie serca.

Górzyna była rozbita, śródmieście stało się jednym wielkim, dymiącym pogorzeliskiem, nie przykrytym jeszcze śniegiem. Wojska, ciągle w ruchu, było chyba nie mniej niż cywilnych mieszkańców, otępiałych ze strachu, stłoczonych w niezajętych przez sołdatów domach. Zdobyć jakiś dach nad głową nie było łatwo. Nieszczęście ogólne jakoś nie wywołało tutaj odruchów solidarności. Wręcz przeciwnie- każdy patrzył wilkiem na drugiego człowieka. Bernard prawie na siłę wcisnął nas wieczorem do domu jednego ze swoich kolegów szkolnych. Ale już po dwóch dniach mieliśmy własne, dwupokojowe mieszkanie w jednej z nielicznych ocalałych przy głównej ulicy miasta kamienic, niedaleko gmachu landratury. Ten cud był oczywiście autorstwa Bernarda, który od tej pory stał się niekwestionowaną głową rodziny i jej żywicielem.

Już następnego dnia po przyjściu do Górzyny, mój najstarszy brat dotarł do radzieckiego komendanta miasta. Okazało się to niezbyt trudne. Niski, krępy chłopak o wybitnie słowiańskich rysach twarzy, mówiący nieźle po rosyjsku i zachowujący się z imponującą pewnością siebie, wzbudził na komendzie niemałą sensację. Bernard poszedł do Rosjan z gotowym planem działania i nie z pustymi rękami. Przedstawił się jako syn nieżyjącego już działacza robotniczego. Było w tym źdźbło prawdy ale nieduże. Nasz ojciec rzeczywiście nie żył i był kiedyś członkiem partii socjaldemokratycznej. Ale było to dawno temu, jeszcze w latach dwudziestych. Po dojściu Hitlera do władzy ojciec nie mieszał się już do polityki i umarł zupełnie naturalną śmiercią- na zapalenie płuc- krótko przed wojną. Ale o takie szczegóły nikt nie pytał. Na komendancie i jego otoczeniu wielkie wrażenie zrobiła pożółkła, podniszczona legitymacja Genosse Johanna Pragera osygnowana czerwonym sztandarem i kilka równie podniszczonych gazetek z emblematem czerwonego sztandaru. Nie trzeba było tłumaczyć, że są to relikwie rodzinne przechowywane z narażeniem życia. W rzeczywistości były to rzeczy schowane przypadkowo, o których nawet nasza matka nie wiedziała, że znajdują się w domu. I dobrze, że nie wiedziała, bo dawno by je spaliła. Odnalazł je, już po wkroczeniu Rosjan, Bernard, skrupulatnie przeglądający wszelkie rupiecie zgromadzone na strychu.

Dla rodziny towarzysza Pragera znalazło się natychmiast mieszkanie a jego zdolny syn, wierzący w ideały ojca, uczący się rosyjskiego- mimo młodocianego wieku i zgoła dziecinnego wyglądu, stał się codziennym gościem w komendanturze. Chodził tam nie tylko na pogawędki towarzyskie. Z jego inicjatywy do prowizorycznego samorządu niemieckiego, który miał pomagać komendzie radzieckiej w zarządzaniu miastem do czasu zainstalowania się władz polskich, weszło kilku ocalałych, przeważnie sędziwych już, socjaldemokratów i komunistów. Za jego poręką wróciło do swoich domów i mieszkań kilkanaście rodzin jego kolegów szkolnych, głównie z rodzin o mazurskim rodowodzie. A, co najważniejsze, komendantura przydzieliła samorządowi z zarekwirowanych zapasów żywności, trochę ziemniaków, kaszy, mąki i słoniny. Pozwoliło to zorganizować, w najbardziej głodne miesiące przedwiośnia, kuchnię dla głodujących- a głodowali właściwie wszyscy. Chude to były zupki i nie wydawano ich codziennie ale pozwoliły one przetrwać do wiosny niejednemu. Myśmy nie cierpieli głodu. Rosjanie hojnie zaopatrywali nas w żywność, której większość też trafiła do innych. Po kwartale, gdy nastał polski starosta i polski burmistrz, Bernard był już osobistością znaną całemu miastu. Wkrótce zabrano go do Krasnogóry. Nie miał nawet osiemnastu lat, gdy został etatowym przewodniczącym Zarządu Wojewódzkiego Związku Walki Młodych a mając dwadzieścia był już posłem i członkiem egzekutywy Komitetu Wojewódzkiego Polskiej Partii Robotniczej.

-No, nie ma wątpliwości, że masz nadzwyczaj zdolnego brata! -powiedział z widocznym sarkazmem Adam.

-Więc jak to było? -wtrąciła Ola. -On gotowy był rządzić podbitymi niewolnikami a gdy ci kandydaci na niewolników zwyciężyli, miał już gotowy plan współpracy z nimi? U nas, to znaczy ruscy, mówią na takich swołocz. Albo szuja .

Paweł spuścił oczy i zaczerwienił się.

-To nie jest takie proste, Aleksandro. Ja też nie zawsze mogę zrozumieć Bernarda, już Zygfryd jest mi znacznie bliższy. Ale Bernard nie jest łajdakiem, to pewne. Dla niego po prostu działanie, władza, jest czymś naturalnym, nie może bez tego żyć. Nie słyszałem by komuś zrobił wielkie świństwo, na pewno wielu ludziom pomógł. Aż do matury mieszkałem z matką w Górzynie i często Mazurzy, ci nieliczni, którzy pozostali, wspominali Bernarda z tego przedwiośnia 1945 roku. I nie złorzeczyli mu. Ale zbyt wczesna władza i powodzenie nie przyniosły mu wiele szczęścia. Teraz próbuje się leczyć z alkoholizmu- ale bez większego rezultatu. Opuściła go niedawno żona, od pół roku jest sam. Jak może wiecie, jest teraz w Rychertowie przewodniczącym Powiatowej Rady Narodowej. Takie drugie miejsce w powiecie to dla niego już degradacja o kilka szczebli w dół. Sięgał już przecież władz centralnych. A ma przecież dopiero dwadzieścia siedem lat, inni w tym czasie dopiero rozpoczynają karierę... Żal mi go ale w czym i jak mogę mu pomóc?

Z daleka dobiegł do nas stłumiony sygnał parowozu.

-No, nareszcie! -poderwała się Ola. -Słychać nasz superekspress. A już myślałam, że nie doczekam- aż ssie mnie w żołądku, choć zjadłam panu, panie profesorze, największego pomidora i pół kanapki.



***


Istotnym uzupełnieniem mojej edukacji w zakresie problemów mazurskich było spotkanie ludności "miejscowego pochodzenia" z władzami wojewódzkimi i powiatowymi, które odbyło się w połowie listopada. Być może zgoła bym o tym spotkaniu nie wiedział, gdyby nie udział w nim Edka i kilku innych moich znajomych z Krasnogóry- w tym młodego , zdolnego dziennikarza, z pochodzenia Mazura, Bolesława Zygfryda Millera.

Do dużej, chłodnej sali Powiatowego Domu Kultury przyszło ponad dwieście osób. Naprzeciwko kilku panów w odświętnych garniturach w prezydium, reprezentujących władze, zasiadły prawie wyłącznie kobiety i starsi mężczyźni, młodszych można było policzyć na palcach jednej ręki. Przeważnie ciemno ubrani, w podniszczonych ale czystych ubraniach i płaszczach, kobiety w egzotycznych czarnych kapelusikach, mężczyźni ze "szwabskimi" czapkami w rękach. Spotkanie otworzył pierwszy sekretarz Komitetu Powiatowego PZPR, który poprosił o zreferowanie aktualnych problemów mazurskich Millera- jak podkreślił rodowitego Mazura spod Rychertowa.

Słuchałem Bolesława z zainteresowaniem, gdyż mówił z polotem i widocznym zaangażowaniem, swobodnie a jednocześnie w sposób przejrzysty i uporządkowany. Miller zapoznał obecnych z przemianami, które obecnie następują w Polsce i nie tylko w Polsce. Wyraził przekonanie, że przemiany te przekształcą Polskę w całkiem inny niż dotychczas kraj, który szybko wykorzeni błędy i wypaczenia minionych lat i zapewni godziwe życie wszystkim obywatelom- w tym i Mazurom. W kraju tym Mazurzy, tak ciężko doświadczeni, doznają zadośćuczynienia za krzywdy, które wynikły z racji niewłaściwej polityki, skutków kultu jednostki i powszechnej nieznajomości specyfiki tych ziem ze strony ludności napływowej i władz. Na zakończenie zachęcał obecnych do aktywności- do udziału w pracy rad gromadzkich i powiatowych, do zorganizowania w Rychertowie i większych wsiach powiatu kół Krasnogórskiego Towarzystwa Społeczno- Kulturalnego, do kontaktów z prasą miejscową. Po Millerze zabrał głos przewodniczący Prezydium Powiatowej Rady Narodowej, który w rozwlekłym, nudnym, naszpikowanym cyframi, referacie przedstawił aktualny stan i problemy powiatu. Po tych dwóch wystąpieniach, sekretarz komitetu powiatowego wezwał do zabrania głosu zebranych.

Długo nikt nie zabierał głosu, mimo ponagleń i zachęt prowadzącego zebranie. Potem padło kilka błahych, zdawkowych pytań, zadawanych przez urzędników i działaczy z myślą nie o problemach lecz by pomóc panom z prezydium. I wydawało się że zebranie na tym się skończy, że zostanie odfajkowana jeszcze jedna impreza "październikowa", tym razem o zadziwiająco spokojnym przebiegu... Po kolejnej dłuższej przerwie sekretarz wstał i dla porządku, przed podziękowaniem zebranym za przybycie, zapytał, czy ktoś nie chciałby jeszcze zabrać głosu. Wtedy właśnie podniosła się niska, drobna kobieta i zapytała:

-Ja też mogę mówić, panie sekretarzu?

-Oczywiście, oczywiście! -ucieszył się sekretarz. -Mówcie obywatelko Legucka- jakie macie problemy, co was boli...

Zaraz po powrocie do domu, rozgorączkowany, zapisałem dokładnie co powiedziała tamta kobieta.

"-Jak mogę to powiem swoje, panie sekretarzu. Nie o tym co mnie boli, bo co miało boleć to już dawno wybolało. I do odzyskania też nic nie mam, bo tego, co straciłam nikt mi nie zwróci. Ja powiem, bo te tam, kobieta z pogardą pokazała ręką na salę, bo te tam to mówić nie będą. Każdy z nich coś ma do stracenia lub do zyskania. -Posadę, dzieci w szkołach, ulgi w podatkach, paczki z Reichu. Ja mam pracę, której mi nikt nie zazdrości- zamiatam ulice, paczek z Reichu nie dostaję, bo nie mam nikogo za Odrą i mam córkę, jak mówią, przygłupią. No to ja będę mówić, póki mnie pan sekretarz nie przerwie. O tym jak nas wyzwolili od faszystów i jak nas przytuliła nowa władza. -Gdy wchodzili ruskie to myśleliśmy, że będzie to dla nas koniec świata. Goebbels to przepowiadał. Ale koniec świata nie nastąpił. W Rychertowie mieliśmy szczęście, jak w żadnym podobno innym mieście na Mazurach. Nie było tu żadnych walk, nie przechodziło dużo wojska. Osadzono garnizon ale nieduży, coś ze sześćdziesięciu żołnierzy- a nas w mieście zostało pięć tysięcy- połowa wszystkich, co tu poprzednio mieszkali. Uciekli przede wszystkim ważni i bogaci zostawiając swoje domy zwycięzcom. No i ten Morozow, komendant sowiecki, trzymał swoich mocno w garści. W Rychertowie nie spalił się ani jeden dom. Owszem, sołdaci używali sobie, ale w miarę i na boku, więc nikt się specjalnie nie skarżył. Wiedzieliśmy przecież co się dzieje w Ełku, Niborku, Górzynie. Owszem i ja miałam wieczornych gości raz czy drugi ale tylko wzięli co było lepsze na wierzchu i poszli sobie. Mnie ani Helgi nie ruszyli, bo pewnie nie byłyśmy w ich żołnierskim guście. Kobiet było aż nadto i każdy sołdat mógł sobie wybrać według zainteresowań i potrzeb. Bez specjalnych oporów ze strony większości wyróżnionych. Koło nas mieszkały takie Janowskie- Frieda i jej dwie córki. Już ich nie ma, wysiedlono je, bo Janowski, sędzia, był oficerem SS. Te to miały największe powodzenie. Dziewczyny były niebrzydkie, rosłe blondyneczki w najlepszym aryjskim wydaniu, ale to głównie Frieda, choć już po czterdziestce, miała największe powodzenie. Była rozłożysta, cycata i lubiła te rzeczy jeszcze dawno przed Rosjanami. Ruskie nazywali ją "Kljacz pierwszego sorta" i każdy chciał się na niej przejechać. Kilka razy to nawet tłukli się o pierwszeństwo. Janowskie na ruskich to nawet przytyły. A myśmy pod bokiem takiej sąsiadki żyły spokojnie. I tak doczekaliśmy czasów, gdy ruscy odeszli. To odetchnęliśmy, że najgorsze minęło. I pewnie minęło, ale nie dla wszystkich. Którejś nocy obudziło mnie bębnienie do drzwi. "Polska milicja, otwierać!" Otworzyłam i zobaczyłam czterech drabów z workami. Krzyknęłam ale zaraz mnie uciszyli. Jeden wyciągnął bagnet i obiecał, że jeśli jeszcze pisnę to nas zakłują, najpierw Helgę a potem mnie. Jak świnie- i będzie sprawiedliwie, bo przecież jesteśmy szwabskie świnie. A zresztą kto by usłyszał, przecież nasz dom stoi głęboko w ogrodzie. To Fritz mój mąż tak zaplanował - "żeby było ciszej i spokojniej" -mówił. I miał rację, niczego z ulicy nie było słychać. Więc trzymałam Helgę za rękę i milczałam. Gdy już mieli pełne worki to nawet odetchnęłam - za chwilę ich nie będzie... Ale odetchnęłam za wcześnie. W pewnej chwili jeden z czterech zaczął ciągnąć Helgę, która stała obok mnie, w koszuli, pod ścianą. Krzyknęłam i szarpnęłam ją do siebie, ale to tylko pamiętam, bo jeden z nich rąbnął mnie czymś ciężkim w głowę. Gdy ocknęłam się, leżałam na wpół zdrętwiała z zimna na podłodze a w domu panowała martwa cisza. Dowlokłam się do łóżka. Helga leżała nieruchoma, goła, z koszulą podciągniętą pod szyję. Była przytomna, ale leżała cicho i nieruchomo, nie przykrywała się ani nic nie mówiła. Zaczęłam nią potrząsać, krzyczeć ale to nic nie pomogło- milczała i tylko patrzyła na mnie spokojnie, jakoby tylko zdziwionym wzrokiem. Gdy rano wróciłam trochę do siebie poszłam do komendy, zgłosiłam nocny napad. Pan sierżant Frąckowiak, który i teraz jest w milicji, spisał wszystko jak należy i powiedział, że, jeśli uda się znaleźć sprawców to otrzymam zawiadomienie. "No ale sama wiecie, Legucka, że trudno będzie ich złapać". Tak powiedział. Ja też o tym wiedziałam ale jak jest napad, to trzeba to zgłosić policji. Porządek musi być- tak mnie uczono. No a po tygodniu przyszło do nas trzech takich bardzo porządnych, uprzejmych panów, w krawatach. Aż mi serce podskoczyło: pewnie znaleziono tych czterech. Ale nie. Oni przyszli w zupełnie innej sprawie. W zupełnie innej. " Jesteście tylko dwie a słyszeliśmy, że macie dużo ładnych mebli. A nam mianowano nowego starostę i dom trzeba dla niego urządzić. Z zabezpieczonych mebli to nie bardzo można coś naprawdę porządnego skompletować. Dajcie nam meble, przynajmniej z jednego pokoju. Nie chcemy za darmo, zapłacimy albo możemy wam dać coś w zamian z magazynu rzeczy zabezpieczonych. Mamy też żywność. Jak pani chce. No to co pani Legucka- zgoda?" -Oczywiście zgodziłam się. Mój zmarły mąż był znanym zegarmistrzem, człowiekiem zamożnym, mebli mieliśmy aż nadto. Nasz komplet stołowy zawieziono do domu przeznaczonego dla pana starosty Krzywickiego. A ja dostałam w zamian duży worek ziemniaków, duży połeć słoniny, po pięć kilo mąki i kaszy i trzy puszki konserw. Takie duże. To było dużo, bardzo dużo. Ci panowie, którzy urządzali mieszkanie dla starosty nie byli dobrymi kupcami. Za tyle jedzenia dostaliby wtedy bez targowania dwa razy więcej mebli. . .

Mówił pan redaktor, że teraz nadszedł czas naprawiania krzywd... Ja nie zgłaszam niczego do naprawy, bo nikt mi niczego naprawić nie potrafi. Kasa miejska płaci mi regularnie za sprzątanie, to praca spokojna, lekka i na swój sposób ciekawa. Mam duży ogród, więc żyje nam się z Helgą spokojnie. Ona cicha i sama przy sobie wszystko zrobi, w ogrodzie też mi pomaga... Tych czterech już na pewno nikt nie odnajdzie a panu Krzywickiemu, co był starostą a teraz jest prezesem GS- u -Legucka wskazała ręką na jednego z mężczyzn siedzących w prezydium- to ja jestem szczerze wdzięczna. Bez tych ziemniaków, słoniny, mąki, kaszy i tuszonki to pewnie byśmy tamtego głodnego lata nie przeżyły. Więc niech tamten komplet panu Krzywickiemu długo i dobrze służy. Ale nie chcę też by mi teraz ani on, ani ktokolwiek inny, wyceniał moje straty i krzywdy".

Nikt Leguckiej nie przerwał i nikt już zgromadzonym na sali nie udzielał głosu. Siedziałem ze spuszczonymi oczami, ogłuszony krzykiem, płaczem i przekleństwami, niemieckimi i polskimi. Niekiedy ktoś wskazywał ręką na prezydium i coś krzyczał w jego kierunku- ale w ogóle był to raczej dialog w obrębie zgromadzonego tłumu, niż z kimkolwiek z zewnątrz. Siedziałem i czułem, że jestem obcym i wrogim wtrętem w tej społeczności. A więc nie znałem tych ludzi. Spotykałem się z nimi na ulicach, niejednokrotnie rozmawiałem przyjaźnie, jak mi się wydawało, w czasie wędrówek po okolicznych wioskach. Wydawali mi się trochę inni ale wcale nie wrodzy. Teraz ta sala, emitująca zapiekłym żalem i nienawiścią, uświadomiła mi, że to inny świat i że dzielą nas niewidzialne ale trwalsze od wież strażniczych i drutów kolczastych granice, które trudno będzie przekroczyć. Obojętnie czy próby przekroczenia podejmowane będą z tej czy tamtej strony.

Raz i drugi wstawał pierwszy sekretarz Komitetu Powiatowego i usiłował zabrać głos ale jego słowa tonęły we wrzawie. Poderwał się też, by coś powiedzieć, redaktor Miller, zaczerwieniony, w przekrzywionym krawacie, ale nim wypowiedział pierwsze słowo do stołu prezydialnego podbiegła przygarbiona staruszka i wskazując na redaktora oskarżycielsko ręką, krzyknęła piskliwie: "Ty nie waż się cokolwiek mówić, Zygfryd! Ty już nie jesteś Mazurem. Od tej chwili, gdy chrzestne imię Siegfried poprzedziłeś tym Bolesławem. Od kiedy zapomniałeś, że dwa drewniane krzyże w rowie przy drodze do Białut oznaczają miejsce, gdzie zatłukli twego wuja Karla i jego syna!"

Po mniej więcej kwadransie wrzawy podniósł się powoli Edek Goleniewski. Patrzyłem na niego jak zahipnotyzowany, nie pierwszy raz zresztą. Już kilka razy widziałem go w kontakcie z tłumem w Krasnogórze i w różnych salach i na otwartym powietrzu, gdy przemawiał z przyczepy samochodowej do wielotysięcznego tłumu na rynku staromiejskim. Edek wstawał powoli, z kamienną, spokojną twarzą, jakby w ogóle nie docierał do niego tumult panujący na sali. Wstał, wyprostował się i spokojnym, uważnym spojrzeniem ogarnął salę. Gwar ciągle nie ustawał. Goleniewski odczekał jeszcze długą chwilę i gdy ludzie uciszyli się nieco, zaczął mówić. Tak cicho, że nawet do mnie, siedzącego w pobliżu mówiącego, ledwo docierały niektóre słowa. I ludzie na sali, chcąc cokolwiek usłyszeć, zamilkli zupełnie. Dopiero wtedy głos Edka wzmocnił się i ogarnął całą salę. Początkowo wydało m i się, że Goleniewski w ogóle nie nawiązuje do tego, co mówiono i co się działo na tej sali. Mówił o swej rodzinnej wsi pod Radzyminem z której w 1945 roku nie pozostał ani jeden dom, ani jedna obora czy stodoła, nie zachowała się ani jedna krowa czy choćby pies. O tym, że z jego rodziny połowa przeżyła wojnę, choć nikt z tych umarłych nie zginął żołnierską śmiercią. Mówił o rodzinach rozstrzelanych pod ścianami własnych chałup tylko dlatego, że znaleziono w ich domach Żydów lub konspiracyjne ulotki. O obowiązku schodzenia z drogi i zdejmowania czapek, gdy na przeciwko szedł niemiecki żołnierz czy żandarm. I, że najbardziej znienawidzony w powiecie gestapowiec, sadysta, nazywał się Bruno Kowalski i często chełpił się tym, że jest Mazurem, twardym, pruskim Mazurem. "To nie ty paliłeś, mordowałeś i zabierałeś ostatnią krowę..." -ręka Edka wskazała starca siedzącego w pierwszym rzędzie- "ani ty, ani ty" - palec Edka wyłuskiwał z tłumu kolejnych mężczyzn i kobiety. -Ale ci, którym rabowano dobytek i mordowano bliskich, nie przywieźli tu w sercach miłości do nikogo i niczego, co przypominało im Niemców czasu wojny". Goleniewski zakończył swoje niezbyt długie wystąpienie przypomnieniem, że teraz żyjemy tu obok siebie wszyscy- i ci co się urodzili na Mazurach i ci z Mazowsza i ci z Wileńszczyzny. Że Mazury są ziemią ojczystą Mazurów i już zawsze będą należeli do Polski. Więc, choć to trudne, trzeba powoli zapominać o tym co dzieli, o krzywdach z jednej i drugiej strony i myśleć o tym, co łączy, o tym co zrobić, by na tej ziemi wszystkim- i tym którzy związani są z nią z dziada- pradziada i nowym przybyszom- żyło się coraz lepiej.

Edek zakończył, skłonił się sztywno i nie czekając na oficjalne zakończenie spotkania skierował się w stronę drzwi prowadzących na zaplecze sceny. Za nim kolejno, w milczeniu, ze spuszczonymi głowami ruszyli pozostali panowie z prezydium. Również w milczeniu rozchodzili się mieszkańcy Rychertowa, małymi grupkami, tak jak przyszli na to spotkanie, z poszczególnych wsi i ulic. Znowu cisi, bezbarwni, pokorni.