Przedpołudnie ostatniej rychertowskiej niedzieli spędziłem na wodzie. Chętnie pozostałbym tam dłużej ale nie było to możliwe. Na niedzielny wczesny obiad zaprosili mnie Listkowscy- cała trójka, gdy spotkałem ich na ulicy. Oczywiście nie wypadało zaraz po obiedzie prysnąć w plener. Zresztą wcale nie miałem ochoty na ucieczkę. Po obiedzie starsi państwo zostali w domu a my z Anią wyszliśmy do ogrodu. Pogadaliśmy trochę na starej, trochę już zmurszałej ławce a potem zainteresowaliśmy się sporą grządką truskawek. Wprawdzie truskawki były tak dokładnie przerośnięte wysoką trawą i pięknie rozrośniętymi mleczami, że z daleka trudno było je dostrzec, ale owoców- bardzo smacznych choć drobnych- wystarczyło dla dwojga łakomczuchów o jeszcze studenckich apetytach.
Z domu Listkowskich wyszedłem już po czwartej. Zamierzałem jednak jeszcze raz wykorzystać kajak, bo przecież świętojańskie noce są krótkie i jeszcze o dziewiątej na wodzie będzie jasno. Należało jednak ugasić pragnienie i zmienić strój, dlatego wstąpiłem na chwilkę do domu. Wszędzie było cicho. No tak, Józek pojechał do rodziny- oczywiście z narzeczoną- a państwo Chojeccy są też nieobecni bo przecież wybierali się na imieniny do jakichś znajomych. Ale drzwi wejściowe nie są zamknięte na klucz, więc Ola jest chyba w domu. Zajrzałem do kuchni, gdzie w wiadrze z wodą spodziewałem się znaleźć butelki z kwasem chlebowym. Bardzo ten napój przyrządzany przez gospodynię na czas upałów letnich lubiłem i miałem w jego konsumpcji znaczący udział. Niestety wiaderko było puste, widocznie przyniesione rano butelki z piwnicy zostały już opróżnione. Wprawdzie Chojecka upoważniła mnie do samodzielnego penetrowania piwnicy ale jednak postanowiłem zbytnio nie szarogęsić się i wyprawę do piwnicy uzgodnić z Olą. Wyszedłem na korytarz oddzielający kuchnię od pokoju Oli i zapukałem. Nikt nie odpowiedział ale usłyszałem w pokoju lekki szmer, świadczący, że ktoś jest w środku. Cofnąłem się. -Widocznie Ola nie jest sama, być może przyjechał Tolek Galandys. Już wchodziłem do kuchni, gdy drzwi od pokoju uchyliły się i wysunęła się głowa Oli, jakby niezbyt zadowolonej z mej obecności.
-To ty Janku? -powiedziała, -Proszę bardzo wejdź.
-E, nie chcę ci przeszkadzać... -bąknąłem. -Ja tylko w sprawie kwasu...
-Wejdź. Nikomu w niczym nie przeszkadzasz. To ja wzięłam z kuchni ostatnią butelkę kwasu ale jeszcze nie piłam. Ogrzała się i teraz boję się ją otworzyć. O, tam stoi.
Weszliśmy do pokoju. Rzeczywiście na parapecie, w pełnym słońcu, stała butelka z kwasem. To naprawdę cud, że gaz jeszcze nie wycisnął korka albo i nie rozsadził butelki! Spojrzałem surowo na Olę, ale, gdy przyjrzałem się jej bacznie, zrezygnowałem w ostatniej chwili z upomnienia. Moja towarzyszka miała zaczerwienione oczy, jakoś żałośnie wydłużony nos i bardzo podejrzaną smugę na policzku. Nie ulegało wątpliwości, że płakała i to tuż przed moim przyjściem. Zaniepokoiłem się nie na żarty. Przez blisko dwa lata w domu Chojeckich nie widziałem jej nigdy w takim stanie. Nie była na pewno płaczliwą dziewczyną.
-Co jest, Olka? -spytałem.
-Jak to, co? -odpowiedziała pytaniem na pytanie nie patrząc na mnie. -Nic, a co by miało być?
-To ja pytałem pierwszy. Widzę przecież, że beczałaś.
-E tam, wydaje ci się! -Ola patrzyła uparcie na szafkę nocną w kącie pokoju. -Głowa mnie trochę boli...
-No tak, paluszek i główka ...
-Możesz wierzyć albo i nie- twoja sprawa- ucięła sucho.
No tak... Właściwie jakie prawo mam wtrącać się do jej kłopotów? Ostatecznie mają i dziewczyny swoje problemy. Odchrząknąłem zmieszany.
-Przepraszam, Olu. Zaskoczył mnie twój trochę nietypowy wygląd i stąd ten prokuratorski ton... Nie gniewaj się! -Wezmę tę butelkę i włożę do wody, póki jeszcze gaz jej nie rozsadził. A do picia przyniosę z piwnicy inną- taką z kropelkami rosy na szkle...
Ola przytrzymała mnie za rękę i blado bo blado ale uśmiechnęła się.
-Zaczekaj chwilkę... Ja też przepraszam cię... Czy nie wybierasz się jeszcze dziś na wodę?
Spojrzałem zdumiony, bo Ola nie była zbytnią miłośniczk[JT1] ą kajakarstwa i w ogóle wody- choć pływała nieźle, jak przystało na prawie rodowitą rychertowiankę.
-Oczywiście! Zaraz wychodzę- odpowiedziałem. -Do domu wstąpiłem tylko by się napić i zamienić paradne portki na szorty.
-A może weźmiesz mnie z sobą?
-Co za pytanie! -ucieszyłem się. -Nastawiałem się już na samotność a tu spada mi z nieba dziewczyna!
-No to przynieś z piwnicy ze trzy butelki kwasu do kajaka a ja przygotuję aparat. Warto chyba te twoje Kocie Oczko zapisać na kliszy. Tyle razy się tam wybierałam i nie dotarłam. Bo, gdy jesienią wyjadę na studia , brak będzie na to czasu. I napiszę kartkę, że wrócę późno, by rodzice się nie martwili, gdy wrócą z imienin.
Przykładałem się do wiosła, by znaleźć się na Kociołku jak najszybciej, Ola zresztą też pracowała przykładnie. A jednak przejazd trwał znacznie dłużej niż zwykle. Bardziej niż zwykle obciążony kajak utknął dwa czy trzy razy na mieliznach. Zatrzymaliśmy się też przy pierwszym, brzydkim jeziorku, gdyż moja towarzyszka postanowiła uwiecznić na kliszy krowy, których spore stadko chłodziło się właśnie w wodzie, w cieniu przybrzeżnych wierzb i olch. Podobno zdjęcie wykonane z poziomu kajaka nie byłoby zbyt efektowne, należało je zrobić z góry. Musieliśmy więc podpłynąć do błotnistego brzegu. Koniec końców dopłynęliśmy jednak do Kociołka. Wprowadziłem kajak na środek jeziora, odłożyłem wiosło. Spojrzałem wyczekująco na moją towarzyszkę. Ola rozglądała się spokojnie, fachowo, bez pośpiechu.
-No, rzeczywiście ...-rzekła wreszcie. -Bardzo ładnie tu. I tak jakoś spokojnie, cicho- trochę aż niesamowicie.
-Zaczekaj z ostatecznymi ocenami! -powiedziałem z wyższością. -Zobaczysz, jak tu będzie, gdy słońce już skryje się za drzewami!
Jak przypuszczałem, moja sąsiadka nie kwapiła się, mimo upału, do kąpieli. Ze skupioną miną penetrowała brzegi i od czasu do czasu, po dojrzałym namyśle i wielu przymiarkach, robiła zdjęcie. Wyglądała już jak zwykle i zacząłem przypuszczać, że z tym płaczem to jednak pomyliłem się. Może spała przed moim przyjściem, może rzeczywiście bolała ją głowa... -Uspokojony wypłynąłem na środek jeziorka, położyłem się na grzbiecie i obserwowałem z boku artystyczne rozterki Oli. A gdy ta na dłuższe chwile znikała w nadbrzeźnej zieleni gapiłem się po prostu w bezchmurne, bladobłękitne niebo.
Z wody wyszedłem dopiero, gdy niebo na zachodzie zapłonęło krwiście a nad wodą uniosły się pierwsze, ledwo widoczne, pasemka mgiełki. Natarłem mocno ręcznikiem solidnie wychłodzone ciało i przysiadłem przy Oli na zwalonym, na wpół zatopionym w wodzie, pniu rosochatej sosny. Siedzieliśmy w milczeniu. Obserwowałem ten spektakl nie raz i nie dwa razy ale za każdym razem fascynował mnie tak samo. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że niebo nad nami jest żywą istotą. A właściwie dwiema istotami: Światłem i Mrokiem. I, że płomienista czerwień zachodu nie bez zaciętego oporu i nie bez żalu ustępuje pola nacierającej od wschodu granatowej czerni nocy.
Za chwilę pojawią się pierwsze gwiazdy- rzekłem cicho. -Tu na brzegu trzeba na nie czekać dłużej. Z jeziora są już teraz pewnie widoczne.
Ola podeszła powoli do brzegu i zanurzyła rękę w wodzie.
Odwróciła się do mnie.
-Chyba się wykąpię... Rzeczywiście świetna woda. Ty już pewnie wymoczyłeś się do syta?
Wstałem.
-Dobrego nigdy dosyć! Szczególnie w miłym towarzystwie!
Wypłynęliśmy na środek toni i położyliśmy się na plecach. Spojrzałem w niebo. Przez dłuższy moment nic nie dostrzegłem ale nagle mignęła mi iskierka, obok niej druga, trzecia, czwarta...
-Jaka szkoda, że nigdy tu nie byłam! -powiedziała Ola. -Coraz więcej gwiazd i coraz wyraźniejsze, zupełnie jakby wschodziły zasiane na polu nieba i szybko rozrastały się ...
Ciemnoniebieskie sklepienie nieba przemieniało się szybko w aksamitny granit, gwiazdy świeciły coraz jaskrawiej a zasłona mgiełki przy brzegach była coraz gęstsza, przesłaniając ścianę lasu.
-Janku- rzekła Ola- czy nie masz wrażenia, że woda wokół, jakby się podnosi i obejmuje nas. Czuję się jak w kołysce - miękko, przyjaźnie i tak spokojnie... Żeby tak się w tej toni rozpłynąć, zlać się z nią.
Mówiła to cicho, z namysłem, jakby raczej do siebie niż do mnie.
-To podobno głębokie jezioro, choć nieduże? -usłyszałem znowu głos Oli.
-Tak! -odparłem. -Pośrodku głębia dochodzi podobno do trzydziestu metrów. Dlatego żyje tu sielawa, która lubi czyste i głębokie, chłodne wody.
-A wiesz- usłyszałem znowu głos mej towarzyszki- czytałam gdzieś, że gdy pływak podciągnie kolana do brody i zrobi głęboki wydech, to zanurza się szybko pod wodę. Potem wystarczy tylko wciągnąć do płuc długi haust wody i opada się na dno jak kamień.
Ola mówiła to spokojnie i beznamiętnie ale jakoś dziwnie sugestywnie. Wyobraziłem sobie nagle, że ciało moje opada powoli w coraz tą chłodniejszą głąb jeziora. Wzdrygnąłem się, do ust wlało mi się kilka kropel wody.
-Wychodzimy Olka, zmarzłem...
Rzeczywiście ochłodziło się już znacznie. Natarliśmy się mocno ręcznikami i ubraliśmy.
-Czas do domu- powiedziałem- ale wiesz co? Posiedźmy kwadrans przy ognisku, ogrzejemy się trochę. Naniosłem tu niedawno na ten cypelek sporo suchych gałęzi sosnowych a w kajaku, w pudełku z przyborami są chyba zapałki.
Już po kilku minutach ze smolnych gałązek, strzelały w górę iskry- z trzaskiem huczącym w wieczornej ciszy. Gdy opaliło się suche igliwie i cienkie gałązki, ognisko uspokoiło się. Przeniknęło nas błogie ciepło.
Spojrzałem z ukosa na moją towarzyszkę. Siedziała na pniaku objąwszy rękami kolana z nieruchomą, nie zdradzającą żadnych uczuć twarzą. Tak, nie było wątpliwości, że Ola miała kłopoty i to chyba niebłahe. Nie było jednak w jej zwyczaju wywnętrzać się, wiedziałem o tym. Dlatego wstrzymywałem się z postawieniem pytania "Co ci, Olu?". Siedzieliśmy więc w ciszy przerywanej tylko trzaskiem palących się gałęzi. Wreszcie ona spojrzała na mnie poważnie, bez uśmiechu.
-Wiesz Janku ...Czy nie wydaje ci się niekiedy, że życie jest jakieś dziwne... No, że nie zawsze widać w nim jakiś sens. I nie bardzo wiadomo po co żyjemy i dlaczego...?
Milczeliśmy dłuższą chwilę.
-Owszem- odpowiedziałem wreszcie- czasem mi się wydaje. A czasem znowu wydaje mi się, że życie jest wspaniałe i ma sens. Może w ogóle substancja naszego trwania zbudowana jest jak tort: warstwa sensu, warstwa bezsensu, znowu warstwa sensu i tak bez przerwy- tyle, że raz trochę grubsza jest warstwa sensu a raz bezsensu. A może jest jeszcze gorzej? Przecież Szekspir napisał: "Cóż życie? Sen wariata śniony nieprzytomnie ".
Ola rzuciła trzymany w ręku kijek w ognisko i spojrzała na mnie niechętnie, prawie wrogo.
-No cóż- myśli o sensie czy bezsensie życia można wyartykułować i cytatem z klasyka. Chyba Janku twoje życie układa się dość prosto. Nawet, jeśli czasem podśpiewujesz sobie to najchętniej marsze i przebrzmiałe melodie w stylu: "Zdobywczym krokiem idziemy w słoneczny świat ".
Zrobiło mi się przykro i omal nie odpowiedziałem Oli czymś dosadnie obraźliwym. Na szczęście powstrzymałem się w ostatniej chwili. -No cóż, nie ma wątpliwości, że w chwilach najcięższych człowiek jest sam i nikt mu właściwie pomóc nie może. Sam wiem, że umysłowość moja nie jest zbyt głęboka, ale pojechałem kiedyś do Łomianek, by się utopić, a jeszcze kiedy indziej kroiłem sobie rękę brzytwą, gdy ta dziewczyna spała spokojnie i być może miała bardzo kolorowe sny. Trudno licytować się chwilami zwątpienia. Ale dziś to jej dzień goryczy. Więc darowałem jej i niechętne spojrzenie i przypomnienie o zdobywczych krokach. Pogładziłem ją po dłoniach leżących bezwładnie na kolanach i wstałem.
-To cóż, Aleksandro, wracamy? Ani chybi twoja mama wysłała już ojca na poszukiwanie zaginionego dziecka.
Ola ujęła mnie za rękę i przyciągnęła z powrotem na pniak.
-Posiedźmy jeszcze chwilę, tak tu spokojnie. Trochę już ochłonęłam... Nie gniewasz się?
-Za co? Moja psyche chyba rzeczywiście głębią przypomina raczej jeziorko, gdzie brodziły krowy niż Kocie Oczko. A "zdobywczym krokiem" tym bardziej trudno mi wybaczyć, że nawet proste melodie strasznie fałszuję...
Ola wyprostowała się i z bliska spojrzała mi w oczy. W przygasającym blasku ogniska jej brązowe oczy stały się całkiem czarne.
-No cóż! -powiedziała sztucznie raźnym głosem. -Jak skakać to już głęboko... Janku, chcę cię prosić o pomoc.
-? ? ?
-Napisałam dziś do Tolka list. Z prośbą, nie- z żądaniem- by nie zaprzątał sobie mną głowy.
-Bój się Boga! Dlaczego!
-Tak trzeba ...Wierz mi.
-Ale dlaczego? Widziałem się przecież z nim przed tygodniem i pogadaliśmy. Cieszył się jak dziecko, że otrzymał pokój w hotelu asystenckim. Jasno tego nie powiedział ale można się było domyśleć, że jest pewny, że pobierzecie się zaraz, gdy ty rozpoczniesz studia. Wyglądał na szczęśliwego i pełnego zapału. Więc co? Nie kochasz go już?
-Kocham i to bardzo. Właśnie dlatego napisałam ten list.
-Więc co u licha?
-Po prostu nie mogę wyjść za mąż. No, nie kwalifikuję się na żonę.
-Bagatela! Nie możesz się kochać? W fizycznym sensie?
-Nie o to chodzi. Kochać się mogę- mam to już sprawdzone. Na sympatię, kochankę, owszem nadaję się. Oczywiście, jeśli ktoś gustuje w utykających, dwupalcych dziewczynach. Ale żona to nie tylko kochanka, prawda?
-Prawda. Ale...
-Tolek od dawna proponował byśmy się pobrali, zaraz gdy dostanę się na studia a on otrzyma samodzielne locum. I ja już przyzwyczaiłam się do myśli, że zamieszkam z nim od jesieni. Nawet już mamie o tym powiedziałam. Ale tuż po maturze coś mi strzeliło do głowy, na moje nieszczęście. Nic nikomu nie mówiąc, przy okazji pobytu w Krasnogórze wstąpiłam do poradni dla kobiet i poprosiłam o badanie przedmałżeńskie. Ot tak sobie, czasem lubię być rozważna i samodzielna na zapas. Lekarz zbadał mnie raz, potem zadał kilka pytań i dał skierowanie na prześwietlenie i do laboratorium. Właśnie wczoraj otrzymałam wyniki badań. To właśnie po nie a nie by kupić pantofle , jak powiedziałam rodzicom, jeździłam do Krasnogóry. -No cóż. Z badań wynika jasno, że nie mogę mieć dzieci. Wprawdzie lekarz był nastawiony optymistycznie, twierdził, że zabiegi przywrócą drożność jajowodów i coś tam jeszcze, ale na milę widać, że to taki zawodowy optymizm. I tak, z dnia na dzień, z roli szczęśliwej narzeczonej zostałam zredukowana do roli atrapy kobiety. Takiej, która, i owszem, z chłopcem przespać się może ale nie powinna pretendować do roli żony.
-Pomału, Olka! Czy nie za dużo tych wniosków i uogólnień? Poza kłopotami z drożnością tych jajowodów wszystko inne masz w porządku?
-W porządku. Poza tym jednym drobnym szczegółem. Bez którego cała maszyna to złom...
-Ty znowu swoje... Z badań wynika, że nie możesz być matką- i to raczej czasowo, bo przeszkody są do usunięcia. Więc zamiast zamartwiać się samej i rujnować życie człowiekowi, który cię kocha- zabierz się energicznie do leczenia. Z rodzeniem dzieci możesz jeszcze trochę poczekać- nawet dziesięć lat. Jeszcze raz powtarzam: zabierz się do leczenia. W takich wypadkach zdaje się nie należy zwlekać!
-A uważasz, że mogę złamać życie Tolkowi, pozbawić go radości ojcostwa? Skazać go na dożywotne przebywanie w dwójkę ze starzejącą się, mającą humory, histeryzującą żoną ? Nie mam prawa ryzykować.
-Tego, co dla ciebie i niego będzie większym nieszczęściem, małżeństwo czy rozstanie- ja za was nie rozstrzygnę. Mogę powiedzieć, jak bym się zachował, to znaczy- przypuszczam, że bym się zachował- gdyby coś takiego zdarzyło się z moją dziewczyną. Zaproponowałbym jej: "Droga, jeśli mnie kochasz naprawdę zamieszkajmy razem i razem spróbujmy cię wyleczyć. A jeśli to się nie uda a nadal będziesz taka szlachetna jak dziś to odejdziesz ode mnie. Ale dopiero wtedy, gdy już żadne zabieg na pewno nie pomogą. Za rok, za pięć czy dziesięć lat ". A w ogóle, czy nie za wcześnie wczuwasz się w rolę starzejącej, histeryzującej kobiety? Na razie nazwać cię kobietą można tylko z uśmiechem.
-Czyli jesteś za rozłożeniem nieszczęścia w czasie. Rozmienieniem jednego wielkiego dramatu na małe dramaciki dziejące się codziennie- przez rok, pięć a może i dziesięć lat? Aż do czasu, gdy mąż ostatecznie i nieodwołalnie przekona się, że żyje nie z kobietą a z jej atrapą?
-Proszę cię, psiakrew, nie używaj tego słowa! "Atrapa kobiety " -co to niby znaczy? Kobieta to człowiek- nawet jeśli nie rodzi dzieci. A człowiek tym się różni od zwierzęcia, że zostawia po sobie nie tylko potomstwo. A zresztą czy brak własnych dzieci może człowieka do końca pozbawić rozkoszy macierzyństwa czy ojcostwa? Można przecież wychować tuzin przybranych dzieci i poświęcić im swoje życie. Ty też masz przybranych rodziców a daj Boże, by wszyscy rodzeni byli tacy.
-Można... Oczywiście wszystko można ... Pewnie, jeśli ukończę studia, mogę być niezłym prawnikiem a jeśli przyłożę się do aparatu być może osiągnę też sukcesy jako fotograf. Być może ... Ale po każdym takim sukcesie trzeba zawsze wrócić w cztery ściany własnego domu, gdzie coraz natrętniej i głośniej będą wracać pytania: "po co to wszystko?", "co po mnie zostanie?" -Ja już zdecydowałam. Więc pomóż mi. On za kilka dni przyjedzie do Rychertowa. Pomóż mi zrozumieć, że tak trzeba.
-Nie Olu! W tym ci nie pomogę. Bo sam nie jestem przekonany, że tak trzeba. Znam trochę Tolka, wiem, że racji zawartych w twoim liście nie przyjmie do wiadomości. A mnie zwyczajnie da po gębie. I będzie miał rację. Bo osoby trzecie nie powinny w buciorach włazić w życie innych.
-Mój Boże...
-Proszę cię Olu, nie wysyłaj tego listu! To rzecz nie na list. Powiedz mu o wszystkim i razem zastanówcie się co robić dalej. Bo to nie tylko twoja sprawa, ale i jego... Wcale nie w mniejszym stopniu jego niż twoja.