JAN BURAKOWSKI

ŚLADY NASZYCH STÓP


8. Pani Basia i konkurs


Któregoś październikowego dnia długie, dwugodzinne okienko między lekcjami przeznaczyłem na pobyt w naszej szkolnej bibliotece. Właściwie to w tym dniu nie planowałem wizyty u pani Basi ale zmusiły mnie do tego okoliczności. -Od rana padał ulewny, lodowato chłodny deszcz i pójście na tę przerwę do domu nie było możliwe. Miałem w teczce zapasową literaturę więc przesiedziałbym w pokoju nauczycielskim ale okupowała go, z jakichś powodów, Tereska Rejewska. Przy niej lektura nie była absolutnie możliwa a na dłuższą pogawędkę z Panną Trajkotką nie miałem najmniejszej ochoty. Z braku innych możliwości spędzenia czasu postanowiłem więc przejrzeć ostatnie numery czasopism pedagogicznych, do czego w tym roku szkolnym jeszcze się nie zmusiłem. Rzuciłem okiem na spis treści "Myśli Pedagogicznej" , przekartkowałem pokaźny stosik "Gazety Nauczycielskiej" i "Polonistyki", zajrzałem nawet do " Chowanny". Owszem znalazłem kilka artykułów godnych lektury, poprosiłem więc bibliotekarkę o wypożyczenie do domu czasopism fachowych a na dodatek ostatnich numerów "Twórczości" i "Pamiętnika Literackiego" . Pani Basia wpisała akuratnie co należało do odpowiednich rubryk bardzo grubego brulionu i podając mi lekturę zapytała:

-Ciekawe, czy na ten konkurs wpłynie dużo prac? ...

O żadnym konkursie ostatnio nie myślałem ani nawet nie słyszałem ale pytanie przyjąłem bez zdziwienia. Pani Basia znana była z tego, że dość często dialog, który toczyła w swoich myślach, kontynuowała z czytelnikami. Był to nawet stały temat żartów w pokoju nauczycielskim. Uśmiechnąłem się więc niewinnie i zapytałem:

A jaki konkurs ma pani na myśli, pani Basiu ?

Bibliotekarka spojrzała na mnie zdumiona.

-Jak to jaki ? Mówię przecież o konkursie dla początkujących nauczycieli ogłoszonym przez "Gazetkę Nauczycielską". Regulamin drukowano już bardzo dawno temu, w czerwcu .... nie chyba nawet jeszcze w maju ... a niedawno przypomniano o nim. Nie pamięta pan?

Pani Basia wertowała uważnie każdy numer każdej gazety i czasopisma, które prenumerowano dla szkoły i była święcie przekonana, że nauczyciele też wszystko czytają- a czasopisma fachowe to już na pewno. Tego przekonania nie zdołały w niej nadwątlić nader liczne, gorzkie doświadczenia i rozczarowania.

Musiałem jeszcze raz sprawić jej rozczarowanie i przyznać się, że o żadnym konkursie dla początkujących nauczycieli nie słyszałem.

Pani Basia była osobą dobrze wychowaną i tolerancyjną, więc tylko westchnęła dyskretnie nad bezmiarem mojej ignorancji i zabrała się od razu do odszukania odpowiedniego numeru "Gazety". Nie chciałem jej sprawić dodatkowego rozczarowania stwierdzeniem, że właściwie to ten konkurs niewiele mnie obchodzi, więc cierpliwie czekałem na wynik poszukiwań. Nie miałem już czasu by na miejscu zapoznać się z regulaminem, więc "Gazeta" została skrupulatnie dopisana do wykazu wypożyczonych przeze mnie do domu czasopism.

Gdy wieczorem zabrałem się do lektury, przejrzałem i "Gazetę" -Dla porządku, bo a nuż pani Basia przeegzaminuje mnie i z konkursu przy zwrocie czasopism. Regulamin konkursu pod hasłem "Moje pierwsze kroki w szkole" niczym specjalnie mnie nie zainteresował. Ot, typowy wykwit mody. Po październiku konkursy bardzo się rozmnożyły i ogłaszał je każdy i na każdy możliwy temat. Spełniwszy obowiązek, odłożyłem "Gazetę" i zapomniałem o konkursie. Ale przypomniałem sobie dość szybko. Przyczynił się do tego, mimo woli, Józek Sobecki.

Józek był, ogólnie rzecz biorąc, bardzo niekrępującym współmieszkańcem. Zażartowałem nawet kiedyś, że właściwie powinien uiszczać za stancję połowę stawki płaconej przez mnie. Na soboty i niedziele wyjeżdżał przeważnie do rodziny na wieś a i w pozostałe dni przepadał często na całe popołudnia i wieczory. Po powrocie nie miał już zwykle ochoty na kolację i często Józkowe porcje niezadowolona gospodyni podrzucała mi późnym wieczorem, "by się nie marnowały". A gdy już zdarzyło się, że wolny czas spędził w naszym pokoju, sprawdzał zeszyty lub czytał kryminały. Określenie, że "przepadał" najprecyzyjniej oddaje rzeczywistość, gdyż nikt nie wiedział dokładnie, gdzie Józek spędza wolny czas. -Jedyną uciążliwością, niestety niekiedy dotkliwą, związaną z dzieleniem z nim pomieszczenia, były jego częste bardzo późne powroty. Tak było i tego wieczoru. Józek rozbudził mnie około północy i sen nie chciał już wrócić. Przewracałem się z boku na bok, liczyłem z zamkniętymi oczami tysiące wyimaginowanych owiec skaczących przez wyimaginowane dziury w płocie- bez skutku. Wreszcie dałem za wygraną i leżąc na grzbiecie, z rękami założonymi za głowę, zacząłem dla zabicia czasu myśleć o rozmaitych bieżących problemach i wydarzeniach. -I nagle błysnęło mi w pamięci: "Konkurs". Przecież ten konkurs dla raczkujących nauczycieli jest ogłoszony jakoby z myślą o mnie. Nie tylko dla tego, że jestem "początkujący". Przede wszystkim dlatego, że jestem taki jaki jestem- "niedowarzony". Bo i cóż mogą napisać wspaniali pedagodzy z urodzenia, którzy od dziecka marzyli o pracy w szkole i mają wrodzoną łatwość obcowania z młodzieżą, ot- choćby jak Zygmuś Walicki? Chyba tylko tyle, że zrealizowali swoje marzenia, że idzie im wszystko jak z płatka i są szczęśliwi. Nie wezmą udziału w konkursie także ćwierćinteligenci, którzy w pocie czoła zdobyli dyplom i którym do pełni satysfakcji wystarczy codzienne odpytywanie uczniów z takiego to a takiego rozdziału podręcznika. Więc kto? -Najwięcej mogą napisać właśnie tacy, jak ja- mający ambicję ale z kompleksami, odczuwający aż nadto wyraźnie swoją niedoskonałość, gromadzący doświadczenia na ciernistej drodze prób i błędów. Tylko tacy- o ile mają trochę wyobraźni i świadomość nieosiągalnego dla nich wzorca dobrego nauczyciela, mogą napisać coś ciekawego.

Olśniony tym odkryciem, leżałem z szeroko otwartymi oczami wlepionymi w sufit a myśli w moim mózgu cwałowały całymi tabunami. Pojawiały się warte opisania tematy, wyskakiwały celne porównania, przypominały zdarzenia ubarwiające temat.

Gdy po krótkiej drzemce nad ranem obudził mnie o siódmej Józek, pierwszą moją czynnością było sięgnięcie po "Gazetę". Raz jeszcze przeczytałem regulamin, tym razem uważnie. I oklapłem. Wszystko pięknie ale termin nadsyłania prac upływa 15 listopada. To niewiele ponad dwa tygodnie, mowy nie ma bym zdążył coś tak na kolanie opracować ...

A jednak, po powrocie ze szkoły myśli związane z konkursem nie dawały mi spokoju. I koniec końców, jeszcze tego wieczoru zacząłem pisać. Pisało mi się zadziwiająco łatwo. -W czasie poprzedniej nocy ukształtowała mi się w głowie koncepcja, którą teraz trzeba było tylko przelać na papier. Tak mi się w każdym razie wydawało. Więc przelewałem z wielkim zapałem. Już pierwszego wieczoru zapisałem sześć stron papieru podaniowego a następnego dociągnąłem do piętnastu. I dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że coś tu nie gra, że ta łatwość pisania zawiodła mnie na manowce. Zapisałem już, swoim drobnym pismem, piętnaście stron a nie wyczerpałem nawet połowy problematyki, którą uznałem za wartą opisania. Wprawdzie organizatorzy nie określili ściśle maksymalnej objętości prac ale sugerowali, że wymiar ich powinien pozwolić na ewentualne opublikowanie na łamach "Gazety". Przeczytałem uważnie to co dotychczas nabazgrałem i moje przygnębienie pogłębiło się. Lwia część tego, co napisałem absolutnie nie wiązała się tematycznie z konkursem. Bo i cóż mają wspólnego z doświadczeniem dydaktycznym okoliczności mego zatrudnienia, opisy miasta i okolicy czy też dokładna informacja o warunkach lokalowych szkoły? Niewiele też zapewne mają naiwne i oczywiste dla nawet niezbyt doświadczonego nauczyciela konstatacje na temat wielorakich zróżnicowań środowiska uczniowskiego. Zniechęcony wsunąłem rękopis na dno szuflady szafki nocnej (która, mimo niewielkich rozmiarów spełniała rolę bardzo uniwersalnego mebla) i położyłem się spać. Ale sen nie nadchodził. Leżałem, było mi bardzo smutno i z narastającą irytacją słuchałem spokojnie śpiącego Józka. Tak, ten niewypał z udziałem w konkursie to jeszcze jeden dowód na to, że niewiele potrafię. Pewnie to i dobrze, że nie wezmę udziału w konkursie, bo i kogóż mogą zainteresować moje infantylne problemy i odkrycia? -Po prostu jestem facetem bardzo przeciętnym, osiągającym ciężkim trudem to co innym przychodzi łatwo- ot, tak samo przez się. Na przykład Józek ... Na przygotowanie się do zajęć, na sprawdzanie zeszytów, traci chyba nie więcej niż dziesiątą część czasu, który jest potrzebny mnie a wyniki ma dobre. Uchodzi za świetnego nauczyciela i jest lubiany przez młodzież. Nie przejmuje się żadnymi problemami, więc i spać może spokojnie.

Następnego dnia, postanowiłem zaraz po lekcjach, jeszcze przed obiadem, przejść się po parku zajmującym wzgórze górujące nad szkołą. Kusiła do tego piękna, słoneczna pogoda, tak nietypowa dla ostatnich dni października. Szedłem powoli po ścieżkach zasłanych grubą warstwą żółtych, brązowych lub zupełnie zielonych liści szeleszczących pod stopami, patrzyłem na taflę jeziora osnutą jesienną mgiełką, leżącą w dole za czerwonymi dachami domów. -To już druga jesień, którą przeżyłem w Rychertowie ... Jakże różna od pierwszej ! Nadal nie fascynuje mnie praca nauczycielska ale jednak trochę wrosłem w tę szkołę. Rychertowo zafascynowało mnie od pierwszego spojrzenia i to się nie zmieniło. I miasto potraktowało mnie przyjaźnie. Nawet więcej. Przecież mogę zestawić długą listę ludzi, którzy mi pomogli a właściwie nie było chyba przypadku by ktoś mi świadomie dokuczył. A ja ? -czy komuś bezinteresownie pomogłem? Hm, mało tego. I ciągle jestem w tym mieście gościem, korzenie, które tu zapuściłem są bardzo płytkie i słabiutkie. Tak na dobre to nie mam tu prawdziwych przyjaciół (a gdzie ich mam ?), nie mam dziewczyny. No właśnie ... Czy to jest normalne?

W szkole średniej i w początkach studiów zawsze kręciłem się przy jakichś dziewczynach- a potem jak nożem uciął. Mija czwarty rok od czasu, gdy tak naprawdę przytuliłem dziewczynę... To chyba nawet dobrze, że przez te ostatnie kilka dni tak mnie absorbowała pisanina. Nie miałem przynajmniej czasu na myśli o problemach intymnych. Jak to jest, cholera, że nie mogę się zdobyć na zbliżenie do jakiejś dziewczyny a potem wieczorem nachodzą mnie erotyczne majaki? Więc dobrze żebym miał chociaż jakieś absorbujące zajęcie, hobby- coś co by odwróciło moją uwagę od bab. Więc szkoda że tak wyszło z tym konkursem... A może by do tego wrócić- niekoniecznie nawet wysyłać ale po to by jednak rzecz doprowadzić do końca?

Zacząłem jeszcze raz systematycznie analizować to co napisałem- pod kątem prawdopodobnych oczekiwań organizatorów. Gdy zestawiłem wszystkie elementy nieistotne dla idei konkursu- opisy środowiska, zróżnicowań uczniów, okoliczności trafienia do szkoły itp. -prawie wszystko co już napisałem kwalifikowało się do wykreślenia. Co właściwie należało opisać? Ano właśnie to co było w moim indywidualnym przypadku pierwszymi krokami początkującego nauczyciela: szok zetknięcia się z klasą, uświadomienie sobie zagrożeń i próby ich przezwyciężenia, związane z tymi próbami pożyteczne odkrycia, wreszcie uświadomienie sobie, że można się uczyć nie tylko na własnych błędach ale także na doświadczeniach innych opisanych w książkach i artykułach zawierających nieprzebrane bogactwo wzorców z praktyki pokoleń pedagogów. Więc cóż- spróbujmy jeszcze raz...

Po doświadczeniach pierwszego podejścia starałem się pisać możliwie zwięźle, unikając jak ognia obszernych opisów i długich, niezbyt odkrywczych refleksji. Zrezygnowałem w ogóle z jednolitego toku narracji i moje doświadczenia opisałem w kilku samodzielnych rozdziałkach. W krótkiej nocie wprowadzającej poinformowałem jaką uczelnię ukończyłem i gdzie mnie skierowano do pracy, podałem też kilka danych o naszym Liceum. Po niej następowało 7 krótkich "etiud" zatytułowanych: "Szok", "Kłopoty z czasem'', "Wata'', "Pytania nie tylko dla uczniów", "Sposób na Adama", " Wykaz docenta Łuczaka" , "Kartoteki pani Basi" , "Krasnogórskie soboty i niedziele". Odczułem jak łatwo pisze się na jeden, dokładnie sprecyzowany, temat, mający wyraźnie zakreślone granice. -Po trzech kolejnych wieczorach nowa wersja wspomnień debiutanta była gotowa. Przeczytałem raz jeszcze całość zaznaczając luki, chropowatości stylu, mało przejrzyste fragmenty, po czym przystąpiłem do szlifowania tekstu. Zabrało mi to tyle samo czasu, co i napisanie pierwszej wersji. Koniec końców dwa dni przed regulaminowym terminem nadsyłania prac tekst był gotowy. Ale czy wysłać? Kilka razy czytałem te dziesięć stronic- z mieszanymi uczuciami. Raz wydało mi się, że rzecz jest napisana z sensem i dość zręcznie. Po godzinie ten sam tekst wydawał mi się banalny, naiwny napisany chropawo. Koniec końców jednak zdecydowałem się pracę wysłać- wychodząc z założenia, że do stracenia mam niewiele. Przecież w redakcji "Gazety" nikt mię nie zna i nawet ewentualna kompromitacja będzie niejako bezimienna. A gdybym swojej pracy nie wysłał to sporo godzin ciężkiej pracy poszło by właściwie na marne. A co najważniejsze robiłbym sobie potem wyrzuty, że jakiejś szansy- niewielkiej bo niewielkiej ale jednak szansy- nie wykorzystałem.

Opatrzyłem więc pracę, jak należy, godłem, dołączyłem zaklejoną kopertę opatrzoną takim samym godłem, zawierającą moje nazwisko i adres, wszystko to włożyłem do wielkiej, szarej koperty pożyczonej ze szkolnej kancelarii i wysłałem do Warszawy przesyłką poleconą. -Gdy urzędniczka pocztowa odłożyła kopertę do specjalnej przegródki a mnie wręczyła pokwitowanie nadania- doznałem dziwnego, nieznanego mi dotąd, uczucia. Oto powstało coś, co niby jest moje ale będzie żyć odtąd samodzielnym, niezależnym ode mnie życiem. Ktoś ten rękopis przeczyta- nie zobaczy mnie, nie usłyszy mojego głosu- a przecież oceni mnie i sklasyfikuje. I nie będzie odwołania- bo przecież wszystko zostało wyłożone czarno na białym. Psiakość... Czy nie nazbyt pochopnie poddałem się pod osąd publiczny? cóż, teraz za późno na takie rozważania. Jak to mówią Rosjanie? -" pożyjemy- zobaczymy". Ale nie tak szybko, bo ogłoszenie wyników zapowiedziano dopiero na koniec lutego 1958 roku.