JAN BURAKOWSKI

ŚLADY NASZYCH STÓP


18. Żegnaj Rychertowo!


Zrazu zamierzałem początek wakacji spędzić w Rychertowie- podobnie jak w zeszłym roku. Ale stało się inaczej. -Jeszcze w początkach roku szkolnego nieopatrznie zgłosiłem, przy okazji wpłacania składek związkowych, chęć wyjazdu na wczasy- koniecznie nad morze. O tym zgłoszeniu rychło zapomniałem ale sprawa, wprzęgnięta w tryby machiny biurokratyczno- związkowej żyła i rozwijała się. W połowie maja zawiadomiono mnie, że otrzymałem skierowanie na wczasy w Międzyzdrojach, na turnus rozpoczynający się drugiego lipca. W tych warunkach musiałem z żalem opuścić Rychertowo bezpośrednio po zakończeniu roku szkolnego. -Przecież przed wyjazdem na wczasy wypadało chociaż na kilka dni pojawić się w domu rodzinnym, w którym moja noga nie postała od świąt wielkanocnych. Zaraz więc po uroczystym rozdaniu świadectw i całkiem przyzwoitej bibce, którą nasza trójka dezerterów pożegnała rychertowska Alma Mater i jej ciało pedagogiczne, trzeba było zebrać się do pakowania manatków.


No i nadszedł ten ostatni dzień pobytu w miasteczku między dwoma jeziorami. Zaraz po śniadaniu wziąłem aparat fotograficzny, który kupiłem sobie za artykuł o Iwonce, i wyruszyłem na miasto by utrwalić na kliszy znajome zakątki: Górę Parkową, brzegi jeziora, domy w których mieszkają moi znajomi a przede wszystkim gmach liceum i kino od którego rozpoczął się mój romans z tym miastem. Romans niestety niezbyt długi ... Idąc powoli uliczkami, co krok uświadamiałem sobie, że z mijanymi obiektami coś mnie łączy. -Roosevelta 27, zaledwie kilka kroków od domu Chojeckich, to przecież domek doktora Kuleszy. Nigdy nie byłem w jego wnętrzu a przecież tego adresu nie zapomnę do końca życia. A oto uliczka Hanki Sawickiej, wąska, łagodnym łukiem prowadząca ku jeziorku- tu wprost ciasno od wspomnień i skojarzeń. W tym narożnym budynku, na pięterku- a właściwie poddaszu- w pokoju z kuchnią mieszka pięcioosobowa rodzina Korbutów. Właśnie u Korbutów zapoczątkowałem popołudniowe spotkania z "klubem siedmiu ambitnych ". Na czas zajęć rodzina Oli przeniosła się do kuchenki, na ławkę i zydle bo krzeseł już dla nich zabrakło. Zresztą nie tylko dla rodziny- u Korbutów było sześć krzeseł a nas w klubie, łącznie ze mną było ośmioro.Nie było też w tym pokoju żadnego tapczana czy kanapy, więc ja, Renia Zawistowska i Oleńka zajęliśmy bardzo wygodne siedziska przygotowane na łóżku. Zażartowałem, że siedzę jak basza w otoczeniu pięknych hurys ze swego haremu. " A ja? " -odezwał się Pokorski. " No dla ciebie pozostała rola eunucha " -rozstrzygnęła Renia. Było ciasno i trochę duszno ale właśnie to spotkanie wspominam najmilej. Tak smacznego kulebiaka z kapustą i grzybami, jakim poczęstowała nas pani Korbutowa, nigdy już w życiu nie jadłem. Przy tej samej uliczce, bliżej jeziora stoi domek Peczyńskich. -Tak, to na pewno nie willa i nawet nie dom a właśnie domek- może nawet należało by powiedzieć: "chałupka". Na parterze dwa pokoje, kuchnia i spiżarnia, na poddaszu jeszcze jeden pokoik. Niewielkie okienka i trochę krzywa linia dachu. Ten dom stoi tu już prawie dwieście lat i chyba nie doczeka końca XX wieku. To tu, przed tym domkiem skrytym w rozrośniętych krzakach bzu stanęliśmy z Zosię Peczyńską o świcie, gdy odprowadziłem ją z balu absolwentów. Dziwnym zrządzeniem losu Zosia, ładna i niezwykle sympatyczna, cicha i spokojna dziewczyna, nie miała na balu, jako jedna z bardzo nielicznych maturzystek, swojego "etatowego" kawalera. Z nią więc najczęściej tańczyłem i ją odprowadziłem nad ranem po balu. Ponad godzinę szliśmy z restauracji "Rynkowej " na ulicę Hanki Sawickiej- choć na pozór trasa ta nie jest zbyt długa. Badaliśmy dokładnie indywidualną, niepowtarzalną woń każdego mijanego krzaka jaśminu, patrzyliśmy na nieliczne oświetlone okna i zgadywaliśmy co też zmusiło ludzi znajdujących się za tymi oknami do tak wczesnego zerwania się z łóżek. Nim dotarliśmy do chałupki Peczyńskich bardzo dokładnie poznałem smak Zosinych ust. Długo całowaliśmy się przed jej domkiem rodzinnym osłonięci zdziczałym żywopłotem. Zdawałam sobie dobrze sprawę, że to pierwszy i ostatni raz . -To dziwne... Od pierwszego kontaktu, od pierwszej mej lekcji w dziesiątej klasie, odczuwałem do Zosi sympatię, wydawała mi się może nie najładniejszą ale chyba najbardziej miłą, swojską dziewczyną w klasie. Teraz całowałem ją, gdy przylgnęła do mnie, czułem jak jędrne i prężne ma piersi. A jednak nie bardzo potrafiłem wyobrazić sobie, że mogłaby być moją dziewczyną. Wiedziałem, że jest godna pod każdym względem miłości ale tak naprawdę to jej nie pożądałem. Tak, że te pocałunki były trochę kradzione czy raczej otrzymywane na niesolidny kredyt.

-Nie zaprosisz mnie do siebie, Zosieńko? -spytałem ot tak sobie, bez przemyślenia, półżartem.

Nie odpowiedziała tylko uniosła głowę i spojrzała mi w oczy. W jej szaro- zielonkowatych oczach dojrzałem żal i wyrzut. Zawstydziłem się. -Zosia wcale nie potraktowała mojej propozycji jako żartu. A więc to chyba prawda, co paplała kiedyś na wieczorku "klubu ambitnych" Renatka, że Peczyńska podkochuje się w profesorze. Ona chyba szczerze żałuje, że nie może zaprosić mnie do siebie i oddać mi się cała, bez reszty. I ma żal, zupełnie uzasadniony. Bo przecież ja, łobuz, dobrze wiem, że ona nie może mnie zaprosić. W trzech pokoikach chałupki Peczyńskich, poza Zosią, mieszkają jej rodzice, dwójka młodszego rodzeństwa i trzyosobowa rodzina starszego brata.

Przy tej samej uliczce, w głębi sporego ogrodu, osłonięty od hałasów ulicy rozrośniętymi, zdziczałymi krzakami złotokapu, stoi domek wdowy- tej, która zabierała głos na spotkaniu autochtonów z władzami w listopadzie 1956 roku.

Tak, sporo mam w Rychertowie znajomych miejsc. -Powoli zatoczyłem nieregularną elipsę wokół wydłużonego centrum miasteczka i znalazłem się znów przy ulicy Roosevelta, przy jej wlocie w ulicę Warszawsk[JT1] ą, naprzeciw naszego liceum. Naszego? -Nie, od dziś już nie mojego. Liceum było najważniejszym, finalnym, punktem mej pożegnalnej wędrówki. Wcześnie jeszcze postanowiłem pójść na Górę Parkową, z której widać całe miasto. I nie tylko miasto- nim widnokrąg zamknie szara, zamglona linia horyzontu patrzą się na łagodne wzgórza z czerwonymi dachami zagród, rozległe płaszczyzny lasów, srebrzysto- szare rynny jezior.

Na górkę poszedłem nie najkrótszą trasą, obok liceum, a uliczką Podgórną, wspinającą się na szczyt łagodnym półkolem od strony zachodniej. Wybrałem tę trasę nie przypadkiem- stał przy niej domek Listkowskich, który też wart był uwiecznienia na kliszy. Zrezygnowałem, choć z żalem, z odwiedzenia raz jeszcze Ani- z uwagi na brak czasu. Zresztą ostatnio widziałem się z nią przedwczoraj i już uroczyście pożegnałem aż do końca wakacji. Rozmawiało nam się, jak zawsze przyjemnie, ale nieświadomie sprawiłem jej przykrość. -Usiedliśmy w ogrodzie i rozmowa zeszła właśnie na tematy ogrodnicze. Że ogromnie dużo trzeba będzie włożyć pracy, by ratować przed ostatecznym zagłuszeniem przez chwasty krzaki porzeczek i agrestu, doprowadzić do porządku zaniedbane, pełne uschłych gałęzi, drzewa owocowe, zakładać właściwie od nowa ogród kwiatowy, pomyśleć o płocie pełnym dziur. Ze zdziwieniem i respektem zorientowałem się, że Ania ma już sprecyzowane, i to chyba bardzo rozsądne, plany w tym zakresie. Do roli ogrodniczki przygotowywała się starannie o czym świadczyła spora piramidka wypożyczonych z biblioteki książek i czasopism fachowych leżących na stole w jej pokoju. W trakcie rozmowy spojrzałem w pewnym momencie na jej ręce i uśmiechnąłem się mimo woli. Wąskie delikatne dłonie, cienkie paluszki zakończone starannie utrzymanymi, póki co, paznokciami -były to narzędzia bardziej chyba przydatne harfistce lub skrzypaczce niż ogrodniczce. Powiedziałem o tym Ani.

-E, ulegasz złudzeniom- uśmiechnęła się. -Takie zwięzłe i żylaste choć nieduże osoby, jak ja, są zwykle bardzo silne.

Roześmiałem się i ująłem jej prawą dłoń .

-Nie wątpię, że to bardzo silna ręka, choć taka delikatna i ładna. Ale nie uważasz, że do łopaty, grabi, sekatora i tym podobnych atrybutów pracy ogrodniczej, przydałaby się jednak mniej ładna ale trochę większa dłoń? Nie wątpię zresztą, że jest to brak krótkotrwały, pewnie takie narzędzie niedługo tu się pojawi.

Ania odwróciła głowę i milczała dłuższą chwilę. Gdy znowu spojrzała na mnie, uśmiechnęła się ale był to uśmiech bardzo blady - tylko odblask tego sprzed chwili. Nie podjęła już tematu dużych i małych rąk, zaczęła się zastanawiać nad problemami malin egzystujących w niezbyt równoprawnej symbiozie z trawą i pokrzywami w jednym z kątów ogrodu. Dopiero teraz przypomniałem sobie, że pani Choryńska wspomniała kiedyś o tym, że Ania ma " sympatię " w Warszawie, znacznie od niej starszego doktora czy nawet docenta z Instytutu Badań Literackich. Blady uśmiech Ani zdawał się świadczyć, że raczej niewielka jest nadzieja, by doktorska ręka wniosła jakiś wkład w uporządkowanie ogródka. Perspektywy uporządkowania życia Ani są pewnie też niezbyt jasne.

Sfotografowałem domek i zamyślony poszedłem dalej. Tym razem okolice wieży widokowej, zwykle nawiedzane przez okoliczne dzieci, były puste. Pewnie bardziej pociągała je w ten pierwszy, upalny dzień wakacji woda. Dopiero na szczycie, przy ceglanym, ozdobnym murku okalającym wieżę, zobaczyłem samotną sylwetkę kobiety. Gdy podszedłem bliżej rozpoznałem Kamilkę. Nic dziwnego, że z daleka wydała mi się osobą obcą. -W krótkiej jasnej sukience nie zakrywającej kolan, z odsłoniętymi ramionami i długimi włosami rozwiewanymi teraz przez wiatr, stale wiejący na tym szczycie, nie bardzo kojarzyła się z tą trochę zabiedzoną dziewczyną przesiadującą przeważnie samotnie w internackim pokoiku. Odwrócona do mnie tyłem, patrzyła na rozciągające się w dole jezioro Kos. Gdy usłyszała kroki odwróciła się trochę spłoszona i na mój widok uśmiechnęła się.

-I ty żegnasz się ze swoimi kątami? -zagadnąłem. -Myślałem, że już wyjechaliście, planowaliście przecież wyruszyć rankiem?

-Rzeczywiście, mieliśmy wyjechać przed południem- odpowiedziała. -Ale okazało się, w ostatniej chwili, że trzeba jeszcze to i owo załatwić. Teraz Józek pakuje nasze ostatnie bagaże do przyczepy jawy a ja urwałam się na ostatni spacer do wieży.

-I ja urządziłem sobie wędrówkę śladem znajomych kątów. Przez dwa lata namnożyło mi się ich w Rychertowie sporo.

Kama pokiwała w zamyśleniu głową.

-Ty dwa a ja mieszkałam w tym mieście prawie pięć lat. Bardzo polubiłam to wzgórze, często tu przychodziłam, nawet w zimie. W czerwcu, we wrześniu czasem godzinami gapiłam się na jezioro, na żaglówki, kajaki. Ale wiesz, co... Chyba nie powinnam się przyznawać... Ani razu nie pływałam kajakiem czy łodzią, choć bardzo tego chciałam. Tak się jakoś ułożyło... Widocznie taka rozrywka nie jest mi sądzona.. Bo w Kolnie żadnej większej wody nie ma...

Nie ja byłem odpowiedzialny za to, że Kama nigdy nie pływała kajakiem. A w każdym razie nie tylko ja. A jednak, gdy wyczułem w jej głosie nutę melancholii, zrobiło mi się przykro. Pływałem kajakiem setki razy a jakoś nie przyszło mi do głowy zaprosić na wodę Kamę.

-To nic, że w Kolnie żadnej większej wody nie ma! Nie wykluczone, że za rok czy dwa w waszym ogrodzie pojawi się piękny basen. Józek tryska energią, więc gdy wyremontuje dom i urządzi ogród, pewnie zabierze się z marszu za budowę basenu.

-Nie wykluczone- uśmiechnęła się.

-Siądź ładnie na tym murku, dziewczyno! -poprosiłem. -Najpierw sfotografuję cię na tle wieży a potem z przeciwnej strony, na tle jeziora. To drugie dzieło sztuki fotograficznej będzie nosiło tytuł: "Najada czekająca na swego Sylena".

Kama oparła się jedną ręką na murku a drugą na moim ramieniu, odbiła się od ziemi i z lekkością, której nie podejrzewałem, frunęła na dość wysoką balustradę. Odszedłem na odpowiednią odległość i długo, ze skupioną miną przymierzałem się do pstryknięcia. Prawdę powiedziawszy tylko markowałem to skupienie i twórczą koncentrację. Po prostu zwyczajnie wykorzystywałem okazję by dokładniej przyjrzeć się Kamie w nowym wcieleniu. No tak, słusznie przewidywałem, że w tej sukience będzie jej ładnie. Ale nie przypuszczałem, że aż tak. Kama miała bardzo zgrabne, silne nogi i szlachetną linię ramion, które teraz wcale nie wydawały się trochę za szerokie. Ramiona te harmonijnie przechodziły w ładnie wysklepioną szyję dźwigającą owaln[JT2] ą główkę ozdobioną falą prostych, prawie białych włosów. Twarz była niby taka sama jak dawniej- inteligentnie i życzliwie patrząca dużymi, przejrzystymi oczami. Ale tylko pozornie. Gdy tak bezczelnie gapiłem się na ni[JT3] ą- niby to przez wizjer aparatu- łatwo dostrzegałem, że i w twarzy nastąpiły istotne zmiany. Wygładziła się i jakby zaokrągliła. W ogóle cała Kama wyglądała kwitnąco, pełniejsze i bardziej różowe stały się jej usta. Ale nie te zmiany mnie najbardziej poruszyły. Patrzyła z lekkim uśmiechem w obiektyw wzrokiem dojrzałej, pewnej swej wartości kobiety. Z twarzy jej znikł prawie do szczętu tak typowy dla niej dawniej wyraz jakby lekkiego zawstydzenia i niepewności. O tak! Kama już wcale nie zamierzała przepraszać całego świata, za to, że żyje! Nie tyle może z dyskretnych aluzji mojego współmieszkańca, co z jego wyrazu twarzy i spojrzenia, gdy wieczorami wracał do naszego pokoju, łatwo było można wywnioskować, że narzeczeni kochają się nie tylko platonicznie. I nie było w tym nic dziwnego- ostatecznie czekali na siebie wystarczająco długo i nie byli nastolatkami. Teraz z twarzy Kamy, mogłem wyczytać dokładniej niż z jakichkolwiek aluzji czy półsłówek, jak dobrze czuła się w roli kobiety kochanej. U boku Józka... A ja kiedyś- wcale nie tak dawno- wracając od niej późnym wieczorem- roiłem sobie, że to właśnie ja będę jej przewodnikiem i nauczycielem w sztuce miłości...

Nacisnąłem wreszcie spust migawki i wszedłem do wnętrza ogrodzenia przy wieży by utrwalić sylwetkę Kamy na tle jeziora. Gdy po tej operacji stanąłem znów przed nią, westchnęła:

-Przed kilkoma dniami porządkowałam swoje szpargały. Nazbierało się sporo pamiątek z Rychertowa ale fotografii mam niewiele. Właściwie prawie same oficjałki: rozpoczęcie roku szkolnego i zakończenie tegoż roku, matury i maturzyści na tableau-z nauczycielami w środku, jakieś akademie, kilka fotografii ze studniówek z dedykacjami no i oczywiście sporo legitymacyjnych zdjęć uczniów i kolegów z dedykacjami.

-Ja nawet takich oficjalnych prawie nie mam! -pocieszyłem ją. Ale mam nadzieję, że plan dzisiejszej wyprawy będzie udany. Oleńka obiecała mi wywołać zdjęcia. Oczywiście poślę ci odbitki do Kolna- Najado z Murka. Mam zanotowany wasz kolneński adres.

-Przyślij. Będę bardzo wdzięczna. Jeśli będziesz pamiętał... tym razem...

Patrzyła na mnie ze spokojnym, trochę kpiącym uśmiechem. Ale gdzieś tam, w głębi jej oczu dostrzegłem jakby trochę melancholii- już pogodnej, mądrej, w pełni akceptującej obecny i przyszły los, z pobłażaniem wspominającej niegdysiejsze śniegi.

-Nie zapomnę ... Milko ...

-No cóż, chyba czas ... - Kama poruszyła się, jakby chciała zeskoczyć z balustrady.

I nagle jakby coś popchnęło mnie ku niej. Zrobiłem krok naprzód, objąłem mocno jej nogi i położyłem głowę na kolanach. Nie odezwała się ani nie poruszyła. Wdychałem leciutki, odurzający zapach czystego, nagrzanego słońcem kobiecego ciała. I wydało mi się, że wszystko co działo się ze mną w ciągu ostatniego kwartału to tylko długi, męczący sen przesycony bezsensownymi, trwożącymi majakami i zwidami. Nie było żadnej ucieczki z internatu i wyjazdu do Warszawy, żadnej Heli ani artykułów. Zobaczyłem zawstydzoną Milkę z sukienką w ręku, roześmiałem się, przygarnąłem ją i szepnąłem w zaróżowione uszko: "I kogo ty się wstydzisz głuptasie? Mnie?! ". Dopiero przed chwilą ubrała się w tę nową sukieneczkę a teraz chwycimy się za ręce i pobiegniemy nad jezioro.

Poczułem dłonie Kamy. Pogładziła moje włosy a potem lekko odepchnęła moją głowę. Usłyszałem jej spokojny, niski, ciepły głos:

-To cóż Janku? Chyba już pójdziemy ...

Puściłem jej nogi, podniosłem się i nie patrząc na twarz Kamy, odpowiedziałem trochę ochrypłym ale też spokojnym głosem :

-O tak, już czas.