Teresa Daniszewska - Pawłowska
Kiedy wybuchła II-ga wojna światowa, miałam niespełna pięć lat. Początkowo byłam nieświadoma tego, co to jest wojna, dlaczego się toczy, jakie są i jakie będą jeszcze jej skutki. Jednak, razem z moimi rodakami, musiałam żyć w tym codziennym piekle, jakie "ludzie ludziom zgotowali".
Pewnego, letniego dnia (roku nie pamietam) wybrałam się z moimi rówieśnikami do niemieckiej restauracji, mieszczącej się przy obecnej ulicy Biskupa Floriana 7, by zafundować sobie porcję lodów. Dzisiaj, z perspektywy minionego czasu, oceniam siebie jako dziecko odważne, gdyż to ja właśnie nauczyłam się zdania w języku niemieckim od mojej Matki. I zdanie to powiedziałam będąc w restauracji. Oto ono:"Bitte drei Mal Eis", co znaczy: "Proszę trzy razy lody". Niemiecka obsługa podała nam ten rarytas. Z ogromnym lękiem i zarazem radością, opuściłam ten lokal, jedząc upragniony zakup.
Innym razem, również z równieśnikami, wybrałam się w grudniu (roku nie pamietam) po zakup choinki. Można ją było kupić na placu ówczesnego tartaku, przy Jeziórkach (zbieg ulic Braci Tułodzieckich i Świętokrzyskiej). Dźwigając choinkę, w drodze do domu (a mieszkałam wraz z moją rodziną przy obecnej ulicy Żwirki i Wigury 31, dzielnica Włóki - dom ten strawił czas), zatrzymałam się przy bramie i płocie Szkoły Podstawowej nr 1, przy ulicy Braci Tułodzieckich 2. Wtedy w tej naszej, polskiej szkole uczyły się tylko dzieci niemieckie. Z zazdrością podpatrywałam uczniów bawiących się na boisku szkolnym, radosnych, zadowolonych i pełnych werwy. W głębi ujrzałam młodzież starszą, zrzeszoną w organizacji "Hitler-Jugend", w mundurkach z emblematami nazistowskimi, która przechodziła musztrę.
W tej sytuacji odczułam dotkliwie brak czegoś, co dzisiaj nazwałabym brakiem szkoły i potrzebą pobierania w niej nauki. Takie zatrzymanie się na chodniku, pod bramą i przy płocie tej szkoły, "robiłam" przy każdej nadarzającej się okazji.
A oto opis jeszcze innego zdarzenia z mego dzieciństwa. Ówczesne władze niemieckie, z pomocą zniemczonych Polaków, zwanych "folksdojczami", przydzielały polskie dzieci i młodzież do wykonywania różnych robót. Pamietam, jak ja, z bardzo dużą grupą moich rówieśników, na słonecznym skwarze, przez ileś dni, wyrywałam trawę i chwasty na obecnym Pl.Chopina (w czasie okupacji i jeszcze przez jakiś czas w Polsce Ludowej, cały Nowy Rynek, bo tak się nazywał początkowo ten plac, wyłożony był kamieniami "kocimi łbami"). Zbieraliśmy też kamienie na polach. Starszą młodzież wywożono na roboty w głąb Niemiec. Zatrudniano ją również w Ogrodzie Miejskim, a także przy skubaniu drobiu w miejscowej gęsiarni, której kierownikiem był Niemiec o nazwisku Kolbas.
Niezatarty ślad w mojej pamięci pozostał po masowej egzekucji Polaków na Glinkach, za szpitalem, na polu p.Przybyszewskiego. Wśród rozstrzelanych Polaków znajdowali się nauczyciele, księża i polska inteligencja. W tym dniu byłam w domu. Pamiętam dobrze, jakby to było dzisiaj, odgłosy seryjnych strzałów karabinowych.
Po pewnym czasie, może po tygodniu, wraz z miejscową dzieciarnią wybrałam się na miejsce tego barbarzyńskiego wydarzenia. Ujrzeliśmy jedną, wielką mogiłę zrównaną z ziemią. Bezmyślnie zaczęliśmy grzebać grubymi kijami w tym miejscu. Dogrzebaliśmy się do warstwy wapna, którym przysypano rozstrzelanych Polaków. Dogrzebaliśmy się także do czarnej tkaniny. Sprytniejsi orzekli, że była to sutanna ksiądza. Do końca wojny na tę mogiłę, potajemnie, nocą kładziono cięte kwiaty. Na początku 1945r. nastąpiła ekshumacja zwłok do zbiorowej mogiły przy cmentarzu. Społeczeństwo m.Sierpca, jak nam wszystkim wiadomo, wystawiło tym bohaterom - pomnik. Jeden na wspomnianym już przeze mnie polu p.Przybyszewskiego, a drugi przy cmentarzu. Na tych pomnikach widnieją tablice z napisami upamiętniające ten barbarzyński czyn.
Wśród Polaków, wyznaczonych do stracenia, znajdował się - Kazimierz Rzeszotarski. Od niego właśnie, w luźniej rozmowie, w pokoju nauczycielskim Szkoły Podstawowej nr 1, dowiedziałam się, że ocalał cudem. W ostatnich minutach przed egzekucją, w czasie wychodzenia z ciężarówek, zaczął uciekać w kierunku pobliskiej rzeki. Niemcy zaczęli strzelać za nim, ale zdążył skoczyć do wody. Dość długo ukrywał się pod powierzchnią Sierpienicy. Niemcy myśląc, że utonął, zajęli się pozostałymi skazańcami. A tymczasem żył i co jakiś czas "łapał" powietrze przez wynurzenie głowy z sitowia. W taki to sposób, przy pomocy "wiernej rzeki", ocalał.
Los tak zrządził, że po wyzwoleniu Sierpca, wraz z innymi dziećmi, przekroczyłam bramę i progi wspomnianej przeze mnie szkoły. Jednak naukę pobierałam w niej bardzo krótko, za względu na rejonizację. Po adaptacji budynku dawnej szkoły pożydowskiej na Szkołę nr 2, władze oświatowe część dzieci przeniosły do tej szkoły, przy obecnej ulicy Narutowicza, zwanej potocznie "Tarnutem". Wśród nich znalazłam się i ja. Dzisiaj budynku tego już nie ma. Ale dane mi było jeszcze powrócić do Szkoły Podstawowej nr 1, w 1956r. już w roli nauczycielki. Od tego czasu, przy różnych okazjach, opowiadałam moim uczniom opisane wyżej zdarzenia.
Do opowiadań tych doszło jeszcze moje okupacyjne uczenie się w kompletach tajnego nauczania. Na kompletach uczyła mnie pani Natalia Pomianowska, ur.w 1886r. w Sierpcu. Krótko, ponieważ naukę rozpoczęłam wiosną 1944r.
I znowu ukazuje mi się przed oczami postać mojej nauczycielki. Pamietam jej ostrzeżenia, żebyśmy bardzo strożnie wchodzili do jej mieszkania. "Obejrzyjcie się w lewo, w prawo, w tył, czy ktoś nie widzi jak wchodzicie. Noście zeszyty, ołówek i pióro w woreczku, na sznurku zawieszonym na szyi, na pierściach, pod ubraniem. To samo czyńcie przy wychodzeniu. Wchodźcie i wychodźcie pojedyńczo." Tutaj wspomnę, że na ten komplet z zakresu nauczania programu kl.I-szej szkoły podstawowej, chodziły wraz ze mną koleżanki z Włók - Stanisława Białecka (zam.przy ul.Żwirki i Wigury 31) i Wanda Cichaczewska (zam.przy ul.Reymonta 22). Chodziły też dwie siostry z ulicy Farnej - Zofia i Anna Malanowskie oraz dziewczynka o imieniu Monika (nazwiska nie pamietam). Razem było nas 6-ro uczniów, same dziewczynki. Jak kończyłam swoje zajęcia lekcyjne, to już na korytarzu, pod drzwiami, zbierała się grupa uczniów o kilka lat starszych od nas. Wśród nich byli: Ryszard Śniegocki, Zofia Cichaczewska, Irena Pełkowska, Henryk Pełkowski, Józef Ogrodowicz, Wiesław Ogrodowicz, Urszula Hińczówna, Zofia Hińczówna i inni. W czasie okupacyjnej nauki żadnych książek nie miałam. W owym czasie trudno było nawet o zeszyty i o przybory do pisania. Muszę nadmienić, że wtedy mieszkańcy Sierpca wartościowe , polskie książki przechowywali w "nie byle jakich archiwach", a mianowicie wmurowywali je w ściany, podłogi, a nawet w sufity własnych mieszkań, względnie zakopywali w skrzyneczkach głęboko w ziemię, w przydomowych ogródkach, gdyż bali się kary za przetrzymywanie ich.
Ponownie przywołuję z pamięci obrazy dotyczące mojej nauki, obrazy pierwszych liter, wyrazów i zdań, które były pisane ołówkiem kopiowym przez panią Pomianowską w moim zeszycie. Ja starałam się podobne litery, wyrazy i zdania pisać w jej obecności, jednocześnie głośno je czytając. Pismo jej było bardzo piękne.
W ostatnim roku okupacji moja grupa wiekowa przygotowywała się do Komunii Świetej. W wydzielonych dniach tygodnia przychodził do mieszkania p.Natalii Pomianowskiej - p.Mieczysław Piotrowski - organista i uczył nas katechizmu. Na egzamin polecił nam przynieść po trzy jaja. Mówił - że jak je wypije na surowo, to będzie ładnie śpiewał). W 1944r., w lecie, przystąpiłam wraz z innymi dziećmi do Komunii Świetej, w kościele Klasztornym (Fara była w tym czasie magazynem na zboże).
Pamietam okupacyjne cukierki, a właściwie proces ich fabrykacji. A więc, roztapiano cukier w niedużym rondelku na ogniu i dolewano trochę mleka. Przed całkowitym zastygnięciem całość schładzano zimną wodą. Potem taką taflę krojono na małe kawałki - względnie łamano ją na zimno. Takim sposobem wykonane "mleczne karmelki" wyglądały prawie jak z fabryczki cukierków, która w owych latach funkcjonowała w Borkowie Kościelnym k/Sierpca. A "Warzywniak" z zapleczem mieścił się w domu państwa Czajkowskich, przy obecnej ulicy Plac Chopina 22 (aktualnie jest tutaj sklep z tanią odzieżą). Sklep ten zaopatrywany był w towar, m.in. z Ogrodu Miejskiego. Ogród Miejski był usytuowany na terenie obecnie zabudowanym przez mieszkalne bloki spółdzielcze przy ulicy Narutowicza 3, Narutowicza 5 i Piastowskiej 20.
Mleczarnia na Czałpinie, przy obecnej ulicy Żeromskiego, wyrabiała sery "szwajcarskie" i masło. Ale produkty te przeznaczone były tylko dla miejscowych Niemców i dla wojska na front. Polacy ,mogli kupić tylko mleko "odciągankę" i maślankę w wydzielonym dla nich sklepie mleczarskim, który mieścił się w domu państwa Stopińskich, przy obecnej ulicy Płockiej 7. Obok tego sklepu, był sklep z nabiałem tylko dla Niemców. Chleb wypiekały piekarnie pana Szałkuckiego, przy obecnej ulicy 11 Listopada i pana Stopińskiego (ojca Romualda), przy obecnej ulicy Piastowskiej 4.
Nie było również w co się ubrać i co włożyć na nogi. Jakieś okrycie z konfekcji Polacy kupowali, oczywiście na talony zwane "becukszajem", w sklepie mieszczącym się w domu państwa Moderskich, przy obecnym Placu Kardynała Wyszyńskiego 2, który niedawno wyburzono (uważam, że ze szkodą dla tradycji miasta). Sklep ten rozlokowany był na całym parterze i częściowo na piętrze od podwórza. Jednak zakupy w nim dla ogółu, były minimalne, można by nazwać, symboliczne. Kiedyś moja Mama zdobyła skądś dwa lub trzy worki ze sznurków, być może lnianych. Popruła je i ufarbowała na kolor zbliżony do niebieskiego. Z tych sznurków, na grubych drutach, zrobiła mi spódnicę i zapinany na guziki sweter. Wygląd tego dwuczęściowego ubranka pamietam tak dobrze, że mogłabym je jeszcze dziś narysować i pomalować.
Gdy przystępowałam do Komunii Świętej, to sukienkę miałam uszytą z Mamy białej bluzki, kupionej jeszcze przed wojną. Karczek miała wstawiany z innej, białej tkaniny, bo nie wystarczyło materiału z bluzki, na krótkie rękawy. Natomiast brązowe, skórzane pantofle były przechodzone, zdobyte metodą "coś za coś".
Dzieci polskie nie miały żadnych zabawek, a pragnęły je mieć. Przypominam sobie jak, przy pomocy dorosłych osób, zrobiłam szmacianą lalkę, wypchaną trocinami przyniesionymi od pobliskiego stolarza. Potem ciągle coś dla niej szyłam i zmieniałam jej ubranka. A jednego razu, z moją koleżanką Marysią, która w tym czasie mieszkała z rodzicami w drewnianej przybudówce, w podwórzu domu Lafarego, przy obecnej ulicy Mickiewicza 25, wyszukiwałam w dużym śmietniku wyrzucone przez Niemców, popsute zabawki. Znalazłam wtedy rozłączone "prawdziwe ręce i głowę z kadłubem" lalki, wykonanej fabrycznie z masy. Jakaż to była uciecha i radość z tych wspaniałości. Doszyłam szmaciane nogi i lalka była jak "z magazynu".
Skrót z maszynopisu udostępnionego przez Autorkę