Halina Giżyńska-Burakowska
Lato 1939 roku przeżyłam w napięciu, świadoma, że czeka mnie wkrótce coś zupełnie nowego. Od 1 września miałam pójść do szkoły. Przypominała mi o tym babcia staruszka licząca wówczas 85 lat. Dysponowała ona największą ilością wolnego czasu i niejednokrotnie za mną rozmawiała. A miała o czym mówić. Pamietała jeszcze, choć była wóczas dzieckiem, Powstanie Styczniowe, nie mówiąc o wszystkich ważnych wydarzeniach z lat późniejszych. W ogóle babcia Eufrozyna Chyczewska z Czermińskich to postać bardzo ważna w dwudziestowiecznych dziejach naszej rodziny. Pochodząca ze zubożałej rodziny ziemiańskiej, po wczesnej śmierci rodziców, pomagała braciom zdobyć wykształcenie niezbędne do zawodu nauczycielskiego. Sama średniej szkoły nie posiadała, lecz różne kursy dla panienek z dobrego domu, uzupełniające edukację w zakresie podstawowym, dały jej sporo wiedzy i umiejętności z różnych dziedzin.
Zmęczona trudnościami życia w mieście, wyszła za mąż za rolnika, właściciela 34 ha ziemi w Wilczogórze. Tutaj pozostała do końca życia.
Gospodarstwo dziadków, o powierzchni największej na wsi, wymagało wiele pracy. Były to obszary do niedawna zalesione, z których dziadek usuwał jeszcze karpy, by móc normalnie uprawiać ziemię. Budynki i dom po gajowym, stare i w złym, stanie praktycznie nie nadawały się do użytku. Gdy doda się jeszcze istnienie zadłużeń obciążających własność to stanie się jasne ile trudu i inwencji kosztowało wyprowadzenie wszystkiego na prostą drogę.
Dziadek, Filip Chyczewski, niemłody już wówczas człowiek (babcia wyszła za wdowca), nie był w stanie w tej stytuacji sam sobie poradzić. Potrzebował mądrej rady i pomocy. Babcia, choć fizycznie słaba, stanęła na wysokości zadania.
Najpierw zbudowano budynki gospodarcze, stanowiące pomieszczenia dla zwierząt (obora, stajnie, chlewnia), następnie stodołę i wreszcie dom. Wzniesiony w 1907r. murowany, pokryty dachówką, duży dom stanowił kontrast w stosunku do okolicznych skromnych, by nie rzec prymitywnych, chat i mógł konkurować z uboższymi dworkami.
Atrakcyjnie zostały też zagospodarowane wnętrza. Jeszcze do moich czasów przetrwały gzymsy, stanowiące zwieńczenie pieców węglowych, mosiężne antaby w drzwiach oraz gustowne wełniane portiery, wspaniałe koroinkowe i haftowane serwety, a także oryginalne ozdobne lampy naftowe. Jedną z nich zainteresowało się po wojnie i nabyło od mojej rodziny Muzeum w Płocku.
Wśród różnych, godnych uwagi mebli, największe zainteresowanie budziły: czarny stół i lustro. Kupione niegdyś od oficera carskiego, przetrwały do obecnych czasów. Elipsowaty blat stołu, wsparty na rzeźbionych nogach, o kształtach przypomniających nieco meble rokokowe oraz wysokie aż po sufit "tremo", oprawne w piękne ramy, utrzymane w tej samej konwencji, przyciągało oko i wszystkim się podobały. Jeszcze po tylu latach wzbudzały uczucie pożądania moich dzieci, zwłaszcza w związku z modą na retro. Niestety, gdy stało się możliwe ich przejęcie, w trakcie przeprowadzki rodziny z Wilczogóry do Sierpca, stół mocno już spróchniały rozpadł się, a lustro, gdy nikogo nie było w domu potłukł grasujący po pustym domu chuligan.
Do rzeczy niezwykłych, których, niestety, już nie ma, należał także krzyż. Wielkości mniej więcej 50 x 25 cm,. wykonany z drzewa różanego, składał się z wielu, może nawet kilkuset, maleńkich, jednakowej wielkości części, precyzyjnie wygładzonych, złożonych i zapewne sklejonych. Ta ażurowa konstrukcja wyglądała tak, jakby całość stanowiła zlepek wielu miniaturowzch krzyży. To piekne dzieło wyszło spod ręki jakiegoś człowieka, przebywającego przez wiele lat w niewoli japońskiej.
Wówczas, po zakończeniu budowy, podobno w okolicy nie było tak pieknego domu. Dlatego też stał się on dla wielu wzorem, a babcia której zwdzięczał swój osteteczny kształt - ekspertem, proszonym o rady w sprawach wymagających gustu i dobrego smaku.
Uzupełnieniem obejścia gospodarskiego i ciekawą częścią zabudowań była duża piwnica ziemna. Jej sklepienie wznosiło się nieco nad ziemią, ale główna część mieściła się znacznie poniżej poziomu podwórka. Wchodziło się do niej przez tak niskie drzwi, że trzeba się było bardzo pochylić, a następnie zrobić solidny krok w dół. Panował tam zawsze mrok i chłód, tak by owoce i warzywa latem miały zapewnioną niską temperaturę i zachowywały świeżość i aby nie marzły zimą. W gruncie rzeczy temperatura przez cały rok utrzymywała się w tym pomieszczeniu na zbliżonym poziomie. Pamiętam, iż mama przechowywała tam także mleko i masło, a po zabiciu wieprzka, mięso. Piwnica pełniła więc wówczas funkcję lodówki.
Chłodziarką w potrzebie stawała się także studnia. Zachowana jeszcze po gajowym, z myślą, że kiedyś zastąpi się ją nową, wyłożona kamieniami, służyła niekiedy do schładzania mleka. W zamkniętych konwiach spuszczała je mama na łańcuchu, po wieczornym udoju, by rano wyciągnąć na powierzchnię i odstawić do mleczarni.
W domu, szczególny urok roztaczał przede mną strych i komórka. Składano tam wszystkie rzeczy mało użyteczne, ale z różnych powodów nie skazane jeszcze na wyrzucenie. Na strychu leżały stare koronkowe serwety o dziś już nie spotykanych splotach, różnego rodzaju kapelusze, a także buty, spośród których, choć zniszczone, wyróżniały się czółenka firmy Bata. Wydawały mi się szczytem elegancji, marzyłam, aby takie lub o zbliżonych walorach mieć, gdy dorosnę. Sąsiadowało to z jakimiś częściami maszyn i urządzeń gospodarskich. Szczególne moje zainteresowanie wzbudziła wirówka do mleka, tzw. centryfuga, ciekawiło mnie, jak ona działa, ale niestety, jak sięgam pamięcią, już jej nie uruchamiano.
Strych wabił nie tylko mnie. Przed urodzeniem małych chroniły się tam kotki, by oko gospodarzy nie dostrzegło ich potomstwa do momentu, gdy będą już odchowane i nikt nie zdecyduje się na ich zniszczenie.
W komórce, tzw. zachowanku, przechowywano produkty żywnościowe, przeznaczone do spożycia na bieżąco - jak chleb, marynaty, zakonserwowane wyroby mięsne. Wyżywienie rodziny opierało się na produktach własnych. W specjalnym piecu wypiekano chleb i ciasto, w drewnianej kierzance robiono masło, we własnym zakresie wyrabiano wędliny. Zwykle, spośród tuczników hodowanych w gospodarstwie, kilka w roku było skonsumowanych przez rodzinę i służących.
Ubój odbywał się zazwyczaj przed świetami Wielkanocnymi i przed Bożym Narodzeniem. Obróbką mięsa zajmowała się mama. Część "przerabiała" na kiełbasy, kaszankę, pasztetową i salceson. Odbywało się to pod dyktando babci, która w młodszym wieku zajmowała się tymi pracami sama. Kiełbasa odpowiednio przyprawiona, z dużą ilością czosnku, przez kilka dni była podsuszana. W tej postaci, w chłodnym miejscu, mogła dość długo leżeć, zachowując świeżość i doskonały smak. Konserwowaniu podlegały także szynki, które przez podobny okres czasu leżały w specjalnie przyprawionym roztworze (z dodatkiem saletry i dużą ilością soli), a następnie podsuszane jak kiełbasa i przechowywane w chłodzie. Tak przyrządzane, stanowiły prawdziwy smakołyk, zarówno na surowo, jak i w postaci gotowanej. Oczywiście, nadawały się do dłuższego przechowywania. Inne wędliny spożywaliśmy na świeżo, podobnie jak drób i mięso cielęce.
W budynkach gospodarskich, o dość dużych rozmiarach, rodzice hodowali pokaźną ilość zwierząt inwentarskich. Zwykle było kilkanaście krów, cztery dorosłe konie i dwa lub więcej źrebaki, gromadka świń. W tym tuczniki przeznaczone na sprzedaż lub ubój własny, maciory i prosięta częściowo do dalszego chowu, a częściowo do spieniężenia.
W kurniku mieliśmy niezliczoną ilość drobiu:kur, kaczek, gęsi, a często także indyków. Gdy ten cały "dobytek" wylegał na podwórko, robiło się głośno i kolorowo. Zwłaszcza koguty i indory stanowiły barwne akcenty, kontrastujące z gęstą zieloną murawą, porastającą wielkie podwórko latem i bielą śniegu zimą.
Najwięcej radości sprawiały mi jednak źrebięta. Nie bałam się ich, podchodziłam blisko, a gdy podrosłam, głaskałam po mordce, zachwycając się delikatnością nozdrzy, kojarzących mi się z aksamitem. Te przyjacielskie kontakty z osobnikami młodymi i dorosłymi końmi, nie przyniosły mi nigdy uszczerbku. Powodowały jednakże niepokój mamy, co miało dla mnie bardzo przykry skutek. Nie uzyskiwałam z reguły pozwolenia na przejażdżkę konno, choć było to dla mnie jednym z najgorętszych pragnień. Jedynie ze trzy lub cztery razy, ukradkiem, przy pomocy brata, udało mi się siąść na końskim grzbiecie. Z wiekiem straciłam do tego zapał. Konie nasze były zwierzętami typowo roboczymi. Brak siodła, jazda na oklep sprawiała, że po upragnionej przejażdżce czułam się jak potłuczona. Ale ogromna sympatia dla koni, jaką żywiłam w dzieciństwie, pozostała mi do dziś. Podobnie było z psami i kotami. Zdarzało się, że jakiś sprytny kotek wskoczył, gdy położyłam się spać, do łóżka. Bardzo mnie to cieszyło, gdy taki cieplutki, puszysty i mruczący kłębuszek, ułożył się przy moim boku. Chętnie na to pozwalałam, ale w tajemnicy przed mamą, która z wielu różnych powodów zgłaszała ostry sprzeciw.
Za domem, w stronę drogi prowadzącej do wsi, po przeciwnej stronie podwórka, rozciągał się spory sad. Rosło w nim dużo drzew różnych gatunków. Pamiętam do dziś smak wspaniałych owoców grusz, jabłek, śliw. Najwięcej jednak uroku wiosną, w czasie kwitnienia, roztaczały wiśnie, okalające sad z trzech stron. Ich śnieżna biel stanowiła wspaniałe tło dla wzniesionego z czerwonej cegły i pokrytego także czerwoną dachówką domu, który wyzierał zza gałęzi drzew. Gdy owoce dojrzewały, zwykle wyprawiałam się do sadu z bratem. Sama nie potrafiłam jeszcze sięgnąć na tyle wysoko, by je zerwać.
Spośród dwóch braci, starszy miał odziedziczyć gospodarstwo. Ukończył 7 klas szkoły powszechnej i pracował z ojcem na roli. W 1937 r. ożenił się z Henryką Wiśniewską z Dąbrówek. Młodszy, Stanisław, zdał maturę w 1937 roku, a po odbyciu służby wojskowej (podchorążówka 1937-1938), rozpoczął pracę w Magistracie w Sierpcu.
Siostra, Zofia, starsza ode mnie o trzynaście lat, po ukończeniu szkoły powszechnej i Szkoły Przysposobienia Gospodyń Wiejskich w Gołotczyźnie, pomogała mamie w prowadzeniu domu.
Oprócz rodziców, rodzeństwa i babci mieszkała z nami niezamężna ciocia - Klementyna Chyczewska, siostra mamy, osoba samotna, która opiekowała się babcią. Nie wyszła za mąż, choć była dość atrakcyjna i wielu panów zabiegało o jej rękę.
Oczywiście, tak duże gospodarstwo nie mogło obyć się bez dodatkowych rąk do pracy. Zwykle mieszkali z nami młodzi ludzie zatrudnieni do pracy. Najczęściej było ich troje - dwaj chłopcy, jeden dorosły do cięższej pracy, drugi kilkunastoletni, zajmujący się pasaniem bydła i dziewczyna, wspierająca mamę.
W ten ustalony rytm życia, w ostatnich miesiącach przed wybuchem wojny, zaczęły się wkradać nowe akcenty. Wśród dorosłych wyczuwało się niepokój. Być może nie tyle chodziło o to, że Polska może ponieść klęskę, bo zdaje się krzepiące przemówienia marszałka Rydza-Śmigłego sprawiały, że nie dopuszczano takiej możliwości. Atmosfera lęku wśród rodziny wynikała z troski o moich braci, którzy w razie wojny zostaną powołani do wojska.
Natomiast, w dość monotonnym wiejskim życiu, dużą atrakcją okazały się różnorodne kontakty z wojskiem, stacjonującym wówczas w Sierpcu i okolicach. Byli to kawalerzyści z Nowogródzkiej Brygady Kawalerii pod dowództwem gen. Andersa. Organizowali oni imprezy artystyczne, na które zapraszali okolicznych mieszkańców. Pamiętam, że mojaa rodzina uczestniczyła m.in. w jakichś pokazach wojskowych w Wymyślinie. Po powrocie mówiono, jak bardzo im się to podobało. Nawiązywały się znajomości i przyjaźnie młodych dziewcząt z przystojnymi kawalerzystami. Jeden z takich sympatycznych i godnych uwagi wojaków, odwiedzał moją starszą, wówczas już 20-letnią siostrę. Ślad tej znajomości pozostał w korespondencji.
W końcu sierpnia, kiedy kartę powołania do pułku ułanów otrzymał brat Tadeusz, a następnie do piechoty Stanisław, zrobiło się w domu smutno.
Pierwszego września, późnym popołudniem, czyli natychmiasty po wybuchu wojny, stanęła przed naszym domem furmanka obładowana meblami i bagażami. Wysiadła z niej ciocia Bogumiła Trzebuchowska, nauczycielka z Jelenia w pow. działdowskim, córka przyrodniego brata babci, emerytowanego, wieloletniego nauczyciela, zamieszkałego w Działdowie. Uczyniła to, jak wyjaśniła dlatego, ponieważ inteligencja polska na Działdowszczyźnie, do której Niemcy zgłaszali swoje pretensje (skrawek Prus Wschodnich przyłączony decyzją Traktatu Wersalskiego do Polski), czuła się szczególnie zagrożona. Na dodatek ciocia pracowała w jednej szkole z Karolem Małłkiem - działaczem mazurskim, aż nadto dobrze znanym Niemcom.
Przyjęta serdecznie przez moją rodzinę, pozostała u nas przez całą okupację. Przebywając w Wilczogórze, pozbyła się obawy o własny los i poczuła bezpiecznie. Towarzyszył jej jednak niepokój o losy brata. Wujek, Stefan Trzebuchowski, oficer rezerwy, powołany do służby w Korpusie Ochrony Poogranicza, znalazł się na granicy wschodniej. Po 17 września wiadomości na temat sytuacji na tamtym odcinku stawały się coraz bardziej przygnębiające. Wszyscy czekali na rozwój wypadków.
Wkrotce, bo już w końcu września, wrócił z wojny brat Stanisław, który walczył pod Modlinem. Miał on wyjątkowe szczęście. Jako podchorąży powinien być mianowany oficerem. Na skutek zamieszania nie otrzymał awansu. To uratowało go przed oflagiem. Jego powrót napełnił nas nadzieją. Rzeczywiście, wkrótce, choć już w październiku, został zwolniony z niewoli brat Tadeusz. Tylko od wuja Stefana nie nadchodziły wiadomości. Ciocia coraz bardziej zaniepokojona, poprzez różne kontakty, próbowała zdobyć jakieś informacje. Po dłuższym okresie spotkała mężczyznę, który twierdził, że znał losy wuja Stefana z relacji naocznego świadka. Podobno wuj zginął w przykrych okolicznościach, nie w walce, lecz zamordowany przez wkraczających na tereny Polski, okupantów ze wschodu. Pocieszaliśmy ciocię, że nie jest to wiadomość sprawdzona, ale niestety, innej nigdy się rodzina nie doczekała.
Z chwilą przybycia cioci Bogumiły, rozpoczął się nowy rozdział w moim życiu. Pozbawiona możliwości pójścia do szkoły, gdyż ziemia sierpecka włączona została do Reichu i nie funkcjonowały tu żadne legalne formy nauczania w języku polskim, zaczęłam się uczyć pod kierunkiem cioci. Jej wieloletnie doświadczenie i dobre przygotowanie do pracy pedagogicznej sprawiło, że polubiłam książki i osiągałam dobre postępy w nauce. Początkowo byłam jedyną uczennicą, dla której ciocia prowadziła lekcje. Wkrótce jednak rozeszła się wśród najbliższych znajomych wieść o obecności nauczycielki we wsi i powolutku, w głębokiej tajemnicy, zaczęli się zgłaszać sąsiedzi z prośbą o włączenie ich dzieci do tajnego nauczania.
Moje życie uczennicy płynęło nadspodziewanie przyjemnie. Nawet strach przed Niemcami stanowił, w pewnym sensie, element o posmaku przygody. Obciążenie wynikające z odrabiania lekcji uatrakcyjniały dotąd dość monotonną codzienność. Mając już stałe obowiązki, poczułam się bardziej ważna, a jednocześnie, w sposób naturalny, uzyskałam bliski kontakt z równieśnicą - Romą Kwieciakówną z Borkowa Wielkiego, z którą przerabiałam ten sam program. Byłam najmłodszym dzieckiem i w dzieciństwie obracałam się głównie w gronie dojrzałych osób. Siostra, młodsza wprowadzie od braci, już przed wojną była całkiem dorosłą panną, a bracia byli dorośli, gdy ja zjawiłam się na świecie. Dotychczas z dziećmi spotykałam się tylko sporadycznie (przy bardzo rozrzuconej zabudowie, było to utrudnione).
Nauka odbywała się codziennie, mniej więcej od godziny 9,oo rano i trwała około dwóch - trzech godzin. Ciocia opierała się o obowiązujące do 1939 roku podręczniki. Niektóre z nich przywiozła ze sobą. Inne udało się zdobyć dzięki operatywności pracującego w naszym gospodarstwie Stanisława Marcjańskiego z Borkowa Wielkiego. Potrafił on wyszperać w jakichś zakamarkach tamtejszej, zamknietej w czasie okupacji szkoły, wiele ciekawych książek.
Pierwszym moim podręcznikem był oczywiście elementarz Falskiego. Bardzo mi się podobał. Największą uwagę przyciągały, rzecz jasna, ilustracje. Przypominam sobie, że dość sprawnie szło mi "odczytywanie" pierwszych wyrazów - choć wcale jeszcze sztuki czytania nie opanowałam, bowiem patrząc na obrazek odgadywałam, co on wyraża. Ciocia na pewno zorientowała się w sytuacji, ale nie zwracała mi uwagi. Po pewnym czasie, z niejakim zdziwieniem i radością stwierdziłam, że nie potrzebuję obrazków do odczytywania wyrazów. Stopniowo, powolutku, zaczęłam się interesować książeczkami dla dzieci. Nie miałam ich wiele. Coś nie coś znalazło się w domu. Niekiedy jakiś egzemplarz wyszperał, we wspomnianych wcześniej pomieszczeniach szkolnych, Marcjański. Nie pamiętam już z jakich źródeł otrzymałam do przeczytania kilka bajek, z których najbardziej spodobały mi się "Cinderella" i baśń o Czerwonym Kapturku. Gdy opanowałam już dobrze sztukę czytania, wpadła mi do rąk książka "O krasnoludkach i sierotce Marysi". Lektura ta wywarła na mnie niezwykle silne wrażenie. Zapomniałam, co się wokół mnie dzieje, przeniosłam się w świat postaci stworzonych przez Marię Konopnicką. Przywoływana do rzeczywistości przez mamę, która kazała mi wykonać jakąś pracę, odczuwałam to wtargnięcie rzeczywistości jako coś bardzo przykrego. Zachwyt wzbudził też we mnie "Robinson Cruzoe" Daniela Defoe. Tak mocno, jak przygody nieszczęsnego rozbitka, przeżyłam już chyba tylko lekturę "Trylogii" Henryka Sienkiewicza. Wydawało mi się, że przebywam wśród bohaterów książki. Cieszyłam się z ich sukcesów, oblewałam łzami śmierć pułkownika Wołodyjowskiego. Muszę przyznać, że bez niechęci sięgałam też po podręczniki. Wydawały mi się interesujące, lubiłam je.
Zimą lekcje musiały odbywać się w domu. Latem uczyliśmy się przeważnie w ogrodku. Przed niepożądanymi oczami chronił nas rdest sachaliński. Ta piękna roślina parkowa, przywieziona przez siostrę z Gołotczyzny, poczuła się na gruncie wilczogórskim nad wyraz dobrze. Wyrastała na ponad dwa metry, obsypana pięknymi liśćmi o wielkości niespotykanej u innych krzewów i drzew. W gąszczu tej bujnej zieleni stała wysoka ława, spełniająca funkcję stołu. Siadało się natomiast na niskich stołeczkach. Rdest sachaliński rośnie w starym ogrodzie wilczogórskim do dziś i przypomina mi moją letnią szkołę okupacyjną.
Lekcja rozpoczynała się zwykle od przedstawienia wykonanej pisemnej pracy domowej. Następnie trzeba było odpowiedzieć na lekcjach z poszczególnych przedmiotów, czego się nauczyłyśmy. Najczęściej mnie "wywoływała" ciocia jako pierwszą. Romka dorzucała, co jeszcze wie na omówiony przed chwilą temat. W obawie, aby się nie skompromitować trzeba się było uczyć. Ciocia zresztą, choć nigdy nie krzyczała, cieszyła się wśród nas, jak zresztą również wśród osób dorosłych, dużym autorytetem. Postawna, mocnej budowy (w odróżnieniu od szczupłej cioci Klemenytny), mówiło się o niej "ciocia tłusta", ubrana bardzo starannie i gustownie - czym wyróżniała się wśród ogółu kobiet na wsi - na dodatek w okularach, wzbudzała powszechny respekt. Bez trudu więc egzekwowała od nas przyswojone wiadomości. Imponowała nam też jej poprawna polszczyzna, wiedza i pewien polor, który zawdzięczła wyniesionemu z domu wychowaniu i obracaniu się w kręgach inteligenckich.
Uczyliśmy się wszystkich przedmiotów, które obowiązywały w szkole. Po wyczerpaniu programu sześciu klas, w końcu okupacji z ulgą stwierdziliśmy, że szczęście nam sprzyjało i nigdy Niemcy nie schwytali nas na gorącym uczynku, co skończyłoby się dla wszystkich tragicznie.
Odwiedziny ze strony Niemców zdarzały się, niestety, dość często. Szczególnie przykre wspomnienie pozostawiła przeprowadzona przez żandarmerię rewizja.
Niespodziewanie, w niedzielę, gdy większość rodziny pojechała do kościoła, wpadli z psem i zaczęli przetrząsać dom. Spenetrowali szafy, powyrzucali na podłogę odzież z dużego wiklinowego kosza, sprawdzali walizki. Przy tym krzyczeli, popychali i szarpali obecną w domu ciocię Bogumiłę i siostrę. Szukali, jak się okazało, tekstyliów, gdyż ktoś oskarżył nas o zgromadzenie większej ich ilości. Znaleźli tylko czarny materiał jedwabny, kupiony zgodnie z życzeniem babci, na jej ostatnia suknię. Niczego więcej z tych rzeczy nie posiadaliśmy. Mogli natomiast znaleźć kawałek nielegalnego mięsa, za co wówczas groziły bardzo ostre kary. Czterej sąsiedzi z naszej wsi, za takie właśnie przewinienie, znaleźli się w Oświęcimiu. Po wojnie wrócili do domu Karwowski i Wielgucki, dwaj Rutkowscy nie przeżyli pobytu w obozie koncentracyjnym. Dlatego też w czasie rewizji istniała realna groźba, że zakończy się to tragicznie, zwłaszcza niepokoiła obecność psa, który na pewno musiał coś wyczuwać. Cudem rewizja przeszła szczęśliwie. Mięso można było wówczas posiadać jedynie z dwóch źródeł - mikroskopijne ilości na kartki oraz z uboju, za wcześniej uzyskanym zezwoleniem. Każdy kawałek wieprzaka był oznaczony pieczątką, aby nie można nic "podłożyć". Zgodę na ubój otrzymywało się zbyt rzadko, by zapewnić wyżywienie zasiadającej u nas wówczas do stołu, ponad 10 osobowej, gromadce ludzi.
Ubojów dokonywali także partyzanci. Kręciło się ich niemało w naszej okolicy. Którejś nocy, już pod koniec wojny, wpadła grupa radziecka. Zażądali, aby im pokazać drogę do Kusek. Na ogół jednak partyzanci przychodzili po żywność. Kilka razy zażądali otwarcia chlewa, po czym wybrali odpowiednią sztukę, a nam pozostawili łeb, jelita i kwit świadczący, iż wieprzak został zarekwirowany.
Najbardziej jednak niebezpieczny był całodobowy pobyt kilkunastoosobowej grupy partyzantów. Zatrzymali się w stodole, prawdopodobnie potrzebowali odpoczynku. Jeden z nich przez cały czas pełnił rolę wartownika. Baliśmy się, by nie wpadli Niemcy, ale na szczęście nasi goście odeszli spokojnie.
Życie pod strachem nie ustawało, zwłaszcza gdy nasiliły się łapanki i aresztowania. Szczególnie boleśnie odczuliśmy aresztowanie i egzekucję kilku znanych naszej rodzinie AK-owców, wśród których był profesor gimnazjum w Sierpcu, Stanisław Kozłowski, bliski znajomy mojego młodszego brata.
W pewnym okresie, bodajże w latach 1941-42, zawisła nad naszą rodziną, jak nad wszystkimi Polakami zamieszkałymi na terenach przyłączonych do Rzeszy, groza wysiedlenia. Najpierw dochodziły do nas "słuchy" na ten temat, bez bliższych szczegółów. Pewnego dnia zostaliśmy ostrzeżeni, z podaniem dokładnego terminu. Informacje, które wstrząsnęły całym domem przekazał gospodarz z Lipnik, wsi, gdzie większość mieszkańców stanowili Niemcy. Jedna z niemieckich rodzin szykowała się na nasze gospodarstwo. Ponieważ w takich okolicznościach trzeba było opuściś dom po upływie pół godziny, zabierając to, co zdoła się udźwignąć, rodzina postanowiła wartościowsze rzeczy wywieźć do znajomych. Meble i lepszą odzież ukryto m.in. w starym nie użytkowanym, domu Śniechowskich, naszych sąsiadów, a my zdesperowani czekaliśmy na zjawienie się Niemców. Ale i tym razem ominęło nas nieszczęście. Jak się później okazało, ostrzeżenie nie było wyssane z palca, ale zaszły jakieś okoliczności, które spowodowały rezygnację ze strony rodziny niemieckiej, pragnącej zająć nasze miejsce w Wilczogórze.
Za to, pod koniec wojny, przez jakiś czas mieszkała u nas wysiedlona polska rodzina spod Warszawy. W domu zagęściło się niesamowicie, ale nie narzekaliśmy, pamiętając o tak niedawnej groźbie tułactwa wiszącej także nad nami.
Wojennych gości mogliśmy znieść tym łatwiej, że byli to bardzo sympatyczni ludzie. Dzieliliśmy się z nimi tym, co mieliśmy, a oni zabiegali, by nie stanowić dla nas ciężaru. Mężczyzna znał się na stolarce i wykonał m.in. drzwi z kuchni do sieni (stare i zniszczone wyrzuciliśmy). Kobiety pomagały nam w pracach domowych. Córka wysiedleńców starała się coś zarobić po trochu handlując.
Przez całą okupację żyliśmy nadzieją, że te ciężkie czasy miną. Wieczorem, po pracy, zwykle toczyły się rozmowy o polityce. Zimą siedzieliśmy przy karbidowej lampce, ponieważ o naftę było trudno, a elektryczności, rzecz jasna, wówczass jeszcze nie mieliśmy. Latem rodzina zbierała się przed domem na cementowych schodach, zastępujących krzesła. Ja, osoba wówczas jeszcze smarkata i niekompetentna, nie zabierałam głosu, ale pilnie wszystkiego słuchałam. O dopływ wiadomości z miarodajnych źródeł nie było łatwo. W pierwszych tygodniach po wybuchu wojny, korzystaliśmy z radia lampowego, przywiezionego przez ciocię. Po wydaniu rozporządzenia zakazującego Polakom posiadania tak groźnego źródła przekazu, radio zostało zakopane w ogrodzie, gdzie uległo zniszczeniu.
Krążące z ust do ust wieści z zakresu polityki podawano w taki sposób, by wzajemnie podtrzymywać się na duchu. Szczególne nadzieje wiązali wszyscy z osobą generała Władysława Sikorskiego. Dwuwiersz:
Im słoneczko wyżej
Tym Sikorski bliżej
był szczególnie popularny. Katastrofa w Gibraltarze, nagłośniona przez okupantów, dotknęła wszystkich bardzo boleśnie. Stopniowo zaczęto się orientować, iż wyzwolenie przyjdzie ze Wschodu. Wywoływało to różne obawy. Mama zachowała żywo w pamięci przemarsz wojsk bolszewickich w 1920r., kiedy to kilka kobiet we wsi zostało zgwałconych, a mamie udało się uniknąć najgorszego za cenę złotego pierścionka, otrzymanego niegdyś od ojca i obrączek obojga rodziców. Pocieszano się jednak, że sytuacja uległa zmianie i wkraczający żołnierze radzieccy nie będą tym razem traktować Polaków w tak haniebny sposób.
Wreszcie nadeszła ta chwila. W naszej okolicy nie było większych bojów. Od rana, bodajże 20 stycznia, zaczęła się strzelanina w okolicach szosy warszawskiej. Trwało to przez kilka godzin, po czym wkroczyły zwycięskie wojska radzieckie. Kilkunastu żołnierzy nocowało w naszym domu. Zmęczeni, leżeli pokotem w kuchni, jeden przy drugim, na rozścielonym sianie. Następnego dnia wyruszyli dalej, śpiesząc się w swoim marszu na Berlin. Zachowywali się tym razem rzeczywiście bez zarzutu.
Powolutku życie zaczęło się normalizować. Przystąpiono do organizacji szkolnictwa. Ciocia Bogumiła Trzebuchowska podjęła starania o uruchomienie jednoklasówki w Wilczogórze. Przed wojną nie było u nas szkoły, więc dzieci musiały pobierać naukę w okolicznych wsiach (Kuski, Borkowo). Kończyło się to często przerywaniem edukacji jeszcze przed zdobyciem umiejętności czytania i pisania. Próba powiodła się, choć ciocia nie pozostała w Wilczogórze. Przeniosła się do Borkowa Wielkiego, gdzie otrzymała wygodne mieszkanie w budynku podworskim (dom byłych właścicieli Gaworskich), a po kilku miesiącach wróciła w rodzinne strony i pracowała do emerytury jako nauczycielka w Pierławce koło Działdowa.
Wprawdzie władze szkolne z dużymi oporami odnosiły się do zakładania szkoły w Wilczogórze, ale rodzice zdecydowanie tego żądali i zwyciężyli. Szkoła mieściła się w skromny lokalu - pokoju w domu Ligowskich (środek wsi). Po cioci pałeczkę przejął mój brat, Stanisław. Pracował wówczas sam. Uczniów nazbierało się dość dużo, ponieważ oprócz kilku roczników opóźnionych, które powinny rozpocząć naukę w latach 1939-1945, doszły dzieci z ukończoną przed wojną pierwszą lub drugą klasą. Razem było ponad 50 uczniów z Wilczogóry, Mieszaków i Kusek. Podstawowy sprzęt, czyli ławki szkolne, wypełniające szczelnie salę, zorganizowali wilczogórscy gospodarze. Przywieźli je z Sierpca, z kościoła ewangelickiego (mam nadzieję, że uzyskano je na legalnej drodze).
Brat mój uczył w Wilczogórze od marca do maja, kiedy to został powołany do wojska. Po odejściu, do wakacji zastąpił go Adam Ligowski, a od nowego roku szkolnego rozpoczął u nas pracę młody nauczyciel Kazimierz Janiszewski.
Dla mnie jednakże ważniejsze było rozpoczęcie w końcu lutego 1945r. nauki w gimnazjum w Sierpcu. Na tę chwilę czekałam z niecierpliwością, bo już jako dziecko powzięłam decyzję, że muszę zdobyć solidne wykształcenie.
Na początku sierpeckie gimnazjum miało kłopoty z lokalem. Budynek, który służył tej szkole przed wojną nie od razu nadawał się do wykorzystania. Po okresie użytkowania przez Niemców na całkiem inne cele, wymagał solidnego remontu. Mimo to nauka się rozpoczęła. Tymczasowej gościny użyczył szkole ksiądz Roman Słupecki, oddając do dyspozycji kilka pomieszczeń na plebanii przy kościele klasztornym.
O planowanym uruchomieniu gimnazjum dowiedział się od znajomych brat Stanisław w czasie pobytu w Sierpcu. Jednakże, aby dostać się do I klasy, trzeba było zdać egzamin wstępny. W oznaczonym więc dniu (dokładnej daty nie pamiętam) wyruszyłam pod opieką brata do Sierpca. Sprawdzian nie okazał się zbyt trudny, Z języka polskiego trzeba było opisać najważniejszy dzień w życiu, a z matematyki rozwiązać jakieś nieskomplikowane zadanie. Ustnego egzaminu nie zdawaliśmy. Mimo to można powiedzieć, że miałam za sobą poważne doświadczenie. Po raz pierwszy znalazłam się w dużej grupie nie znanej mi młodzieży. Musiałam też wykazać się wiedzą już nie wobec cioci, ale nauczycieli gimnazjum, z którymi nigdy wcześniej się nie zetknęłam. Fakt, że ten pierwszy próg przebrnęłam bez kłopotu, natchnął mnie otuchą.
Dyrektorem Gimnazjum i Liceum została Zofia Gałęska, przedwojenna polonistka. Nad naszą klasą, czyli Ia , gdzie znaleźli się wszyscy najmłodsi (do Ib i Ic skierowano roczniki "przerośnięte"), opiekę sprawował początkowo Kazimierz Wierzbowski, kolega brata. Warunki w plebanii okazały się bardzo trudne. Dokuczała ciasnota. Wkrótce na szczęśćie przenieśliśmy się do własnego budynku przy ulicy Płockiej.
W pierwszym okresie chodziłam do szkoły pieszo albo odwoził mnie tata lub brat. Na dłuższy dystans okazało się to niemożliwe, ponieważ odległość wynosząca 7 km była za duża do codziennego pokonywania tam i z powrotem. W międzyczasie mama znalazła mi stancję. Rozstanie z domem stało się dla mnie niemałym przeżyciem. Miałam 12 lat i nigdy dotąd nie opuszczałam domu. Mimo więc, że w sobotę po lekcjach odwiedzałam rodzinę, by spędzić z nią niedzielę, w ciągu tygodnia było mi ciężko. Pragnęłam jednak uczyć się i miałam świadomość, że przyjdzie mi na tej drodze przełamywać różne trudności. Na dodatek musiałam pokonać jeszcze jedną barierę. Dotychczas obracałam się prawie wyłącznie wśród dorosłych, przejęłam ich sposób rozumowania, wypowiadania się. W gronie równieśników, ich zainteresowań poczułam się początkowo obco. Trudno mi się było odnaleźć i "zgrać". Upłynęło niemało czasu i kosztowało mnie to wiele wysiłku, zanim znalazłam wspólny język z klasą.
Zamieszkałam u Janiny Wiśniewskiej przy ul.Narutowicza, wdowie po zmarłym jeszcze przed wojną, inżynierze Stanisławie Wisniewskim, który uczył w gimnazjum biologii. Dwie córki pani Wiśniewskiej, Krystyna i Zofia, również się uczyły. Pierwsza z nich uczęszczała już do liceum, a Zosia uczyła się razem ze mną. Była to okoliczność dla mnie bardzo korzystna - miałam na miejscu koleżankę obytą w sierpeckim środowisku, znającą wielu profesorów (ze względu na powiązania rodziców) i zdolną, zwłaszcza świetną z przedmiotów humanistycznych.
Pierwszą klasę przerobiliśmy w tempie błyskawicznym (od połowy lutego do lipca), a ponieważ nasza klasa nie miała zaległości w nauce spowodowanych wojną, w następnym roku uczyliśmy się już jak Pan Bóg przykazał, cały rok - od września do czerwca. Ci "przerośnięci" z klas "b" i "c" musieli zaliczyć dwie klasy w ciągu jednego roku szkolnego. Podręczników nie posiadaliśmy. Z reguły więc profesorowie, po "odpytaniu" i wyjaśnieniach dotyczących nowego materiału, dyktowali to, co należało sobie przyswoić. O notatki opierało się całe nauczanie, a ich zawartość treściowa zależała od kompetencji naszych nauczycieli. Z przyjemnością można stwierdzić, że kilka z nich reprezentowało wysoki poziom. Do takich należy m.in. zaliczyć dyrektor Zofię Gałęską, znakomitą polonistkę i Marię Kwiatkowską, historyczkę.
W drugiej klasie naukę języka polskiego przejęła Hanna Paradowska. W ręce pani dyrektor ponownie dostaliśmy się w klasie maturalnej. Było to doświadczenie tyleż cenne, co trudne. Pierwsza klasówka z panią dyrektor przyniosła zastraszającej efekty - niemalże same dwójki. Wynikła więc konieczność ostrego wzięcia się do roboty.
Prace pisemne mieliśmy zadawane na każdej lekcji, a zważywszy, że język polski był codziennie, zmuszało nas to do niemałego wysiłku. Inni profesorowie też stawiali niemałe wymagania, "zarządzali" różne powtórki. Wprawdzie maturę zdawaliśmy jako "humaniści" tylko z czterech przedmiotów - z języka polskiego, z języka francuskiego (egzamin pisemny i ustny), z historii i nauki o Polsce i świecie współczesnym (egzamin ustny), ale niektórzy profesorowie przedmiotów niematuralnych uważali, że na koniec niezbędny jest jakiś akcent zamykający nauczanie "ich" przedmiotu. Do takich osób należał ksiądz Jan Wosiński, który cieszył się, zarówno w gronie pedagogicznym, jak i wśród uczniów, ogromnym autorytetem. Prefektem w Sierpcu został w 1948 roku. Przed jego przyjściem z religii otrzymywaliśmy prawie same piątki. Gdy on się zja,wił sytuacja radykalnie się zmieniła. Na bardzo dobrą ocenę można było liczyć wówczas, gdy opanuje się bez zarzutu materiał objęty programem z religii. Na początku, znikoma ilość piątek, mniejsza niż z tzw. trudnych przedmiotów, ogromnie wszystkich zaskoczyła, a następnie zmobilizowała do nauki, zwłaszcza, że lekcje prowadzone przez księdza Wosińskiego były bardzo ciekawe. On to właśnie zobowiązał nas do napisania w ostatniej klasie całkiem nieszablonowej pracy na temat: "Jestem kobietą - co to znaczy i do czego mnie to zobowiązuje". Chłopcy, rzecz jasna, pisali na ten sam temat - tylko z oczywistą modyfikacją określającą ich płeć. Z góry wiedzieliśmy, że nie wymigamy się, przygotowując zwykłe wypracowania. Ksiądz oczekiwał od nas wyrażenia własnej wizji świata i zaprezentowania dorobku w zakresie kształtowania osobowości i postawy etycznej. Tak widziana rzecz stała się czymś więcej niż sprawdzianem wiadomości, wymagała określenia, jak to, czego uczyliśmy się, odnosimy do własnego życia.
Do profesorów rzetelnych i wymagających należała też łacinniczka - p.Maria Kucharska. Pojawiła się w Sierpcu, gdy uczęszczałam do ostatniej klasy. Objęła dziedzictwo po Władysławie Ulatowskim, który uczył nas przez 4 lata. Jego poprzedniczką była pani Barbara Wandlówna, ciesząca się dużą sympatię. Mówiło się o niej, że wprawdzie nie przepadamy za łaciną, ale kochamy łacinę w zielonej sukience (bo w takiej właśnie najczęściej p.Wandlówna chodziła). Chłopcy ułożyli nawet na ten temat jakiś zręczny wiersz dedykowany profesorce. Władysław Ulatowski, choć wykształcony i kompetentny (miał podobno doktorat), nie nauczył nas wiele i odszedł w dość nieprzyjemnej atmosferze. Solidna praca pani Kucharskiej nad uzupełnieniem luk w naszej wiedzy nie zrekompensowała już wszystkiego, gdyż nie starczyło na to czasu. Do tzw. pił, umiejących przekazać swoją wiedzę i cieszących się nieposzlakowaną opinią, trzeba też zaliczyć Hannę Paszke. Córka przedwojennego pastora niemieckiego pochodzenia, za czasów okupacji swoją postawą budziła wśród Polaków najwyższy szacunek i, jak zresztą cała jej rodzina, mogła stanowić wzór patriotyzmu. Barwną postacią była Maria Zaleska, nauczycielka języka francuskiego. Niezamężna, mieszkała razem ze swoją siostrą germanistką i matką, wdową po doktorze Zaleskim. Przez pewien czas miałam okazję spotkać się z tymi paniami codziennie, gdyż mama umieściła mnie na stancji u Zielińskich, w domu położonym tuż przy gimnazjum, gdzie parter zajmowały właśnie trzy wymienione panie. Posiadały one całą sforę psów - jamników gładkowłosych. Gdy ktokolwiek schodził z piętra na dół, rozpoczynał się zgiełk nie do opisania. W naszej klasie uczył się m.in. Tomek Gawski, bardzo symatyczny kolega, dobry uczeń, mający niezłą znajomość języka francuskiego. Na lekcjach błyszczał i olśniewał panią profesor. Na jego widok twarz Marii Zaleskiej jaśniała. Po urodzeniu się kolejnego pokolenia jamników, najpiękniejszy z nich i najukochańszy, otrzymał imię Tomek.
Z sympatią wspomniam też profesor Wandę Chodorowską, która po Marii Kwiatkowskiej, przejęła naukę historii w naszej klasie. Zwykle po wejściu do klasy siadała na krześle i popadała w kilkuminutową zadumę. Patrzyła w okno i zdaje się myślą błądziła gdzieś bardzo daleko. Podejrzewaliśmy, że na nowo przeżywa jakieś ważne dla niej chwile. Klasa była wówczas już niewielka i dość zgrana. Po podziale na humanistów i matematyków, pozostało nas humanistów 16 osób, w tym tylko jeden kolega - Zygmunt Krasiński. Postanowiliśmy nie przeszkadzać pani profesor. Później, oczywiście, następowała normalna, przyzwoita lekacja, ale zawsze w atmosferze przyjaznej. Pomogło to prawdopodobnie przebrnąć wszystkie problemy, wątpliwości i opory, jakie pojawiały się w związku z podawaniem podczas lekcji różnych kontrowersyjnych faktów. A przecież pani profesor uczyła jeszcze na dodatek nauki o Polsce i świecie współczesnym, co sprawiało niemniej kłopotu. Sama, jak wiedzieliśmy, wiele przeszła, poznała życie w Związku Radzieckim osobiście. Stamtąd właśnie po wojnie wróciła.
Osobą która budziła wiele emocji, był Stanisław Wenderlich - matematyk. Gdy wchodził do klasy, zalegała grobowa cisza. Jeśli mu się coś nie spodobało, a zdarzało się to często, robił się purpurowy, stawiał też niezliczoną ilość dwój. Ale choć tak groźny, na koniec roku, o ile wiemy, nikomu nie utrudnił promocji do następnej klasy. Jednakże, po sympatycznym panu Stanisławie Słomińskim, który uczył w I klasie i spokojnej, dystyngowanej Urszuli Chrapkowskiej (II klasa), trzeba się było całkowicie przestawić.
Wśród pedagogów, którzy uczyli mnie najdłużej, trzeba jeszcze wymienić czterech panów. Bardzo wymagającego, traktującego uczniów z dystansem, ale i obiektywnie, fizyka - Zygmunta Werdenowskiego, nauczyciela, najpierw śpiewu, a później geografii - Romana Michalskiego, nazywanego przez nas skrzypko-globusem, a także Stefana Tamowskiego i Henryka Gomulickiego. Tamowski, artysta plastyk, roztaczał przed nami świat kolorów i linii z dużym znawstwem. Mógłby, jak mi się wydaje, wiele z siebie dać i uczynić lekcje rysunków czymś cennym w naszym szkolnym życiu. Niestety, zupełny brak dyscypliny na jego zajęciach, przekreślał te szanse. Henryk Gomulicki, nasz wieloletni wychowawca, prowadził lekcje wychowania fizycznego. Życzliwy, prawy człowiek, bardzo zabiegał o to, by jego klasa wyróżniała się w szkole. Cieszył się z naszych sukcesów, ostro wypominał wszelkie wybryki, zabiegał, by w sali, gdzie uczyliśmy się, było ładnie. Miał zdolności plastyczne, co wykorzystywał do stałego upiększania naszej klasy. Któregoś roku, po remoncie wakacyjnym, na czyste wprawdzie, ale zuniformizowane kremowe ściany, wprowadził ciekawe, kolorowe akcenty plastyczne. Kosztowało go to zapewne niemało pracy, ale frajda była niesamowita. Wszyscy nam zazdrościli. Kilka lat temu, w Muzeum Literatury w Warszawie, uczestniczyłam w spotkaniu z Juliuszem W.Gomulickim, który mówił o swojej pracy nad spuścizną Norwida. Miałam okazję z nim rozmawiać i wspomnieć swego wychowawcę. Dowiedziałam się wówczas, że Henryk i Juliusz to bracia. Niestety pan Henryk wówczas już nie żył.
Maturę zdawaliśmy w 1950 roku, gdy nie było już podziału na 4-letnie gimnazjum i 2-letnie liceum. W 1948r. wprowadzono jedenastolatkę, w związku z czym, po ukończeniu IV klasy gimnazjum, znaleźliśmy się nie w klasie I licxeum, a w X klasie szkoły ogólnokształcącej. Nie bardzo nam to odpowiadało. Status licealisty, w naszym wyobrażeniu, miał swoją rangę, nie to co X czy XI klasa. Niestety, nikt nas o zdanie nie pytał. Pocieszaliśmy się więc, że tak czy inaczej, naukę w szkole średniej zamyka świdectwo dojrzałości, którego nazwy, na szczęście, nikt nie zmienił. Wówczas jeszcze posiadanie matury uważano za niemałe osiągnięcie, tym bardziej, że niewiele osób mogło się nim wylegitymować. Tu trzeba dodać, że prawdziwym szacunkiem cieszyła się matura przedwojenna. Nigdy nie zapomnę, jak zachowali się gospodarze z mojej wsi, przychodzący do nas z prośbą o pisanie różnych próśb i podań. Zwracali się o to wyłącznie do brata, który ukończył szkołę średnią przed wojną i był uważany za człowieka naprawdę wykształconego. Kiedyś jednak nie zastali go, co spowodowało wyraźne zaniepokojenie. Sprawa widocznie nie cierpiała zwłoki. Ponieważ przebywałam wtedy w domu, zaproponowałam swoją pomoc, a muszę dodać, że wówczas ukończyłam już studia. Niestety, podziękowano mi grzecznie i zapytano, kiedy wróci brat.
Ale my swoją maturę ceniliśmy wysoko i przeżywaliśmy w ogromnym napięciu. Najwięcej emocji wiązało się z egzaminem z języka polskiego. Temat pracy pisemnej brzmiał: "Mickiewicz, Słowacki, Krasiński wobec rewolucji społecznej". Na ustnym mówiłam o Wielkiej Emigracji w literaturze. Pewnie pod wpływem wysokiej temperatury egzaminacyjnej, zagadnienie przedstawiłam z dużym zaangażowaniem emocjonalnym. Czułam, że moje wzruszenie wyraźnie udzielało się komisji.
Egzaminy ustne "zaliczaliśmy"" za jednym zamachem. Wchodziliśmy na salę trójkami. Znalazłam się razem z Bogusią Berkanówną i Zosią Kłobukowską. Wyciągałyśmy kartki z pytaniami z poszczególnych przedmiotów i kolejno zdawałyśmy.
Po języku polskim przyszła kolej na historią. Wypadło mi mówić o powstaniu i rozwoju Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Z nauki o Polsce i świecie współczssnym trafiłam na Wielką Socjalistyczną Rewolucję Październikową (tak właśnie brzmiał temat). Egzamin z francuskiego nie utkwił mi w pamięci. Najsłabiej też wypadł. Podczas, gdy z pozostałych przedmiotów otrzymałam oceny bardzo dobre, z francuskiego musiałam się zadowolić dobrą.
Tak więc matura, wcześniej powodująca tyle obaw, przyniosła wiele satysfakcji i napełniła wiarą we własne siły. Muszę się przyznać, że szczególnie jednak sobie ceniłam piątkę z języka polskiego. Może dlatego, że w trudzie się na nią zarabiało i wydawała się tak nieosiągalna.
Niespodzianką natomiast, i to szokującą, stał się dla mnie stopień z religii. Gdy otrzymałam świadectwo dojrzałości okazało się, że zamiast oczekiwanej piątki, widnieje tam, czarno na białym, ocena dobra. Zrobiło mi się przykro. Po chwili zapytałam Madzię Symoniówną, niekwestionowaną piątkową uczennicę, co tym razem otrzymała. Okazało się, że też czwórkę. Choć z niewyraźnymi minami, odważyłyśmy się poprosić o wyjaśnienie osobę najbardziej kompetentną - czyli księdza. Ten zapewnił, że wystawił nam piątki. Dodał też, że powinnyśmy zażądać konfrontacji z arkuszami ocen i w konsekwencji zmiany oceny na maturze.
Wzburzone zwróciłyśmy się z tą sprawą do naszego wychowawcy, Henryka Gomulickiego. Popatrzył na nas, lekko się uśmiechnął i zapytał, czy zamierzamy studiować i czy wiemy, jakie trudności na tej drodze czekają nas, jako córki kułaków. Przez chwilę nie rozumiałyśmy o co chodzi, po czym pojęłyśmy, że oto doświadczamy próby udzielania nam, choć w sposób dość oryginalny, pomocy. Zrobiło się całkiem głupio. Szybko zdałyśmy sobie sprawę, że wszelkie działania w tej kwestii mogą spowodować zamieszanie w szkole i przykrości dla osób kierujących się przecież dobrymi intencjami. postanowiłysmy zrezygnować z jakichkolwiek interwencji..
Jednak, jeśli chodzi o mnie, ze względu na trudną sytuację materialną rodziców, nie rozpoczęłam studiów od razu po maturze i zanim znalazłam się na uniwersytecie, przeżyłam trochę różnych perypetii związanych z kułackim pochodzeniem. Dość wcześnie pozwolono mi odczuć, że życie w Polsce Ludowej nie będzie dla nas usłane różami. Ciężary w postaci podatków i obowiązkowych dostaw zboża i żywca, przerastały możliwości gospodarstwa, zwłaszcza że pozbawiono "kułaków" szansy odpowiedniego wzbogacenia ziemi. Nawozy sztuczne były dla małorolnych i "średniaków". Jak więc można się spodziewać, plony spadały. Niedostatek pogłębiał się. Z powodu niewywiązywania się z nakładanych na gospodarstwo obciążeń, ciągle najeżdżali nas sekwestratorzy. W tym właśnie okresie straciliśmy kupiony tuż przed wojną piękny wolant, który udało się ochronić przez cała okupację. Został zabrany na poczet podatków. Coraz bardziej zmniejszała się też ilość inwentarza. Szykany ze strony władz stopniowo narastały. Trzeba przyznać, że spotykały się z pełną wzajemnością ze strony kułaków. Gdy odbywało się referendum w 1948r., na które żądano odpowiedzi w postaci trzy razy tak, ojciec z przekorą twierdził, że na któreś z pytań odpowiedział trzy razy nie. Jak się po cichu informowano, znajomi również nie głosowali zgodnie z życzeniami organizatorów. W czasie wyborów do sejmu natomiast gremialnie poparto Mikołaczyka. Tyle, że te akty sprzeciwu nie miały żadnego znaczenia. Głosowanie, bez względu na faktyczne wyniki, zawsze wypadało tak, jak chciała władza.
Poczucie bezpieczeństwa w naszej rodzinie stale się kurczyło. Wizja kołchozów przerażała i powodowała podejmowanie decyzji chroniących przed jej skutkami. Rodzice pragnęli przede wszystkim zabezpieczyć naszą przyszłość. Brat Stanisław, po zwolnieniu z wojska, gdzie ciężko chorował na tyfus, wrócił do pracy w szkole. Ja uczyłam się. Postanowiono, że również siostra Zofia będzie się dokształcać. Gdy zaczęła uczęszczać do gimnazjum wieczorowego, zamieszkałyśmy razem u kuzynki w Sierpcu, Geni Bojenkowej. Byłam wówczas w drugiej klasie. Siostra, ucząc się w trybie przyspieszonym (dwie klasy w ciągu roku), po dwóch latach otrzymała małą maturę i rozpoczęła pracę w szkole jako nauczycielka w Kuskach. Dokształcała się jeszcze przez trzy lata na kursach nauczycielskich w Płocku, gdzie zdała maturę. W najtrudniejszej sytuacji był brat Tadeusz, posiadający żonę i syna Henryka. Od początku wojny ciężko chorował na gruźlicę i w 1953r. zmarł. Stało się to, gdy już studiowałam.
Zanim jednak otrzymałam indeks, zdecydowałam się popracować. Rodzina z trudem wiązała koniec z końcem, nie zachęcała mnie do studiów i ostrzegała, że nie mogę oczekiwać pomocy z jej strony. Liczyłam na to, że pracując przez rok w szkole, zdołam kupić sobie kilka niezbędnych rzeczy osobistych. Żywiłam też nadzieję,że "zmyję" z siebie w ten spsób piętno kułactwa i ułatwię start na uczelnię jako samodzielna osoba, niezależna od rodziny, mająca szansę na stypendium.
Niestety, nie udało się. Uczyłam w szkole podstawowej w Jeżewie, wsi, w której bezskutecznie próbowano założyć koło Związku Młodzieży Polskiej. Gdy kolejne usiłowania nie dały rezultatu, postanowiono tym bojowym zadaniem obdarzyć właśnie mnie. Któregoś popołudnia zjawiło się dwóch działaczy z Sierpca, żądających ze mną poufnej rozmowy. Ogromnie się zdziwiłam, gdy zapytali o jakieś pomieszczenie zamykane na klucz. Mieszkałam u sympatycznych starszych ludzi, p.Jabłońskich. Ich córka Zofia zajmowała się szyciem i czasem, rzeczywiście, trochę ludzi się kręciło, zwłaszcza klientek pani Zosi. Oczywiście, znalazł się spokojny kąt, lecz wymiana zdań między moimi rozmówcami i mną mój spokój, niestety, mocna zamąciła. Długo i uporczywie namawiali mnie, abym podjęła się organizacji i prowadzenie koła ZMP, obiecując, że wówczas mogę liczyć na poparcie w staraniach o studia. Jasne stało się, co będzie, gdy uchylę się od narzuconego zadania. Tłumaczyłam, że jako początkująca nauczycielka muszę wiele czasu poświęcić przygotowaniu się do lekcji, co niestety, ich nie przekonywało. Nie mogłam się zdobyć na to, by wprost powiedzieć, jak bardzo ich propozycja mi nie odpowiada. Ale i tak zrozumieli i w końcu odjechali z kwitkiem, a ja mogłam już tylko myśleć o nauce na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim.
(W dalszych częściach wspomnień Autorka opisuje studia na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, trudności z uzyskaniem pracy po ukończeniu studiów, pracę zawodową w Olsztynie i życie rodzinne)
Z maszynopisu udostępnionego przez Autorkę