Antoni Jankowski
Trzynastego stycznia 1945 roku, Sowieci rozpoczęli ofensywę na całej długości frontu z Niemcami. Silnego natarcia Niemcy nie wytrzymali i zaczęli się wycofywać, stawiając zacięty opór. Siedemnastego stycznia wyzwolono Warszawę, a rankiem 20 stycznia 1945r. rozpoczął się bój o Sierpc. Około godziny 1300 Sierpc został zdobyty przez 65 armię generała Batowa, wchodzącą w skład II-go Frontu Białoruskiego, dowodzonego przez marszałka Rokossowskiego.
Podczas działań wojennych kilkanaście domów zostało zniszczonych, a w kilku wybuchły pożary. Byli także zabici i ranni.
Ja mieszkałem w małym drewnianym domku, przy obecnej ulicy Bolesława Prusa (za obecnym targowiskiem miejskim). Również przy tej ulicy mieściła się stara rzeźnia, już w tym czasie nieczynna, przebudowana na stajnię dla koni miejskich, trzymanych do celów gospodarczych oraz pomieszczenia paszowe.
Pod górą, obok schodów prowadzących do ulicy Konstytucji 3 Maja (na przeciw szkoły nr 3) stała czynna wówczas lodownia pana Zbierzchowskiego, w której przetrzymywano napoje chłodzące. Niemcy wykorzystali niektóre pomieszczenia lodowni na magazyny.
Podczas działań bojowych o Sierpc, udostępniono ludności cywilnej przebywanie w części pomieszczeń tejże lodowni. Ja z narzeczoną i jej młodszym bratem, skorzystaliśmy z możliwości przebywania w lodowni, która ze względu na grube mury i częściowe wbudowanie w masyw góry, dawała lepsze zabezpieczenie niż przebywanie w domu.
Po przejściu linii frontu nastąpiła pewna cisza, do czasu wkroczenia drugiego rzutu wojsk frontowych. Wtedy rozpoczęło się plądrowanie domów, grabieże, kradzieże i gwałty, czynione przez pijanych żołdaków sowieckich.
Ja z narzeczaną, jej bratem, szwagrem oraz kuzynem, który też był ze swoją narzeczoną, przyszliśmy do naszego domu. Ojciec mój już nie żył, a matka z siostrą i dziećmi siostry, dzień wcześniej udały się do pobliskiej wioski Dąbrówki, sądząc, że tam będzie bezpieczniej.
W domu szyby z okien wyleciały od wybuchu pobliskich bomb, ale na szczęście były dość dobre drewniane okiennice, które zamknęliśmy, a w ramach okien pozawieszaliśmy stare koce i jakieś szmaty chroniące przed zimnem (na dworze był mróz około minus 200 C). Prądu nie było, wnętrze domu oświetlała jedynie jakaś mała świeczka.
Około godziny 19-tej do drzwi zaczęli dobijać się jacyś żołnierze, rzucając wulgarne słowa, domagając się otwarcia, bo inaczej to rozbiją drzwi i wrzucą granaty. Oczywiście, przestraszyliśmy się bardzo groźby i szybko otworzyłem drzwi. Weszło dwóch drabów po około 2 metry każdy. Okazało się,że to są czołgiści. Zażądali coś do jedzenia i picia. Myśmy prawie cały dzień nic nie jedli, bo przecież o gotowaniu nie mogło być mowy, ale miałem prawie pełen półmisek pączków, które matka usmażyłam przed wyjazdem, więc niebaczny, wziąłem z całym półmiskiem, żeby się poczęstowali. Wtedy jeden z nich powiedział "spasiba" i wszystkie pączki włożył do swojego plecaka. Następnie domagali się wódki. Ja wódki nie miałem, ale miałem butelkę francuskiego szampana, kupionego ze szmuglu, więc żeby ich załagodzić, dałem im tę butelkę. Wtedy jeden uderzył szyjką butelki o kant kuchni, szyjka odpadła, a zburzony płyn zaczął wyciekać na podłogę. Na szczęście, obok wiadra z wodą był kubek, tak zwana "kwarta", którą kacap złapał i do niej wysączył resztę wina. Obaj popijając kolejno wino orzekli "eto płache" (nic nie warte). Ja wzruszyłem ramionami, twierdząc, że innego napoju nie mam.
Wtedy jeden z nich, dość łagodnym tonem spytał, która godzina, a ja niebaczny miałem wtedy srebrny kieszonkowy zegarek, więc wyjąłem z kieszonki i mówię odczytaną godzinę. Wtedy "mój przemiły gość"włożył rękę do worka, który miał przy sobie, wyciągnął budzik, który każe mi wziąść, a oddać swój kieszonkowy. Oczywiście zaprotestowałem, co mi z budzika, zegarek jest mi potrzebny w pracy i schowałem swój do kieszonki przy spodniach.. "Wyzwoliciel" tym nie zrażony, zachwala, że to charosze czasy i żebym budzik zabrał.
Ja nie chciałem, wtedy ten rzekł:"chodź ze mną, to mi wskażesz, w którym kierunku są magazyny" i chwycił mnie za ramię, popychając w kierunku drzwi na zewnątrz. Niczego złego nie przeczuwając, wyszedłem. Ten, trzymając mnie za ramię, zaprowadził za dom, który w tym czasie był dość oświetlony od palącego się domu przy ul.Narutowicza i błyskawicznie wyciągnął z kabury rewolwer, przykładając mi do czoła lufę ze słowami "ty sukisyn, germaniec, ubiju kak sabaku". Struchlałem - ale po pewnym czasie mówię, że jestem Polakiem, jak bym był Niemcem to bym uciekł, a ja na was czekałem. Wtedy kacap mówi "to skaż dokumenty".
Myśmy mieli dowody osobiste tak zwany "Ausweis", z niemiecką wroną na swastyce, więc jak mu pokażę, to powie, że bezwzględnie jestem Niemcem. Więc ryzykowałem i zacząłem wyciągać przepustkę, gdzie wyraźnie pisało "Polen", jakiś rachunek i inne papiery, a ten nawet nie wziął do ręki tylko mówi "ot tu stoit czto ty germaniec" i lufą popycha mi głowę wyżej. Czułem że to koniec. Z domu dolatywał mnie spazmatyczny płacz narzeczonej i prośba szwagra, żeby wyszedł i wytłumaczył, że jestem Polakiem. Szwagier ze strachu nie wykazał chęci wyjścia, zresztą drab pozostały w domu dał do zrozumienia, że nikogo nie wypuści.
Po chwili mój dręczyciel opuścił rękę z rewolwerem i pyta gdzie magazyny. Zrozumiałem, że pyta o sklepy i pomieszczenia składowe. Zacząłem mu określać, gdzie interesujące go obiekty może znaleźć.
Po pewnej chwili ponownie sięgnął do worka, wyjął ten sam budzik z rozkazem "bieryj", więc wyciągnąłem rękę po budzik, wtedy wskazał, żebym dawał swój zegarek. Wówczas drżącą ręką zacząłem odpinać dewizkę od kieszonki, szło mi to trochę niezdarnie, więc niecierpliwie chwycił za dewizkę, rozrywając kieszonkę. Jednocześnie wymachując rewolwerem, żo on sprawdzi czy ja Polak czy germaniec, a jak germaniec, to ubije kak sabaku.
Szedł pierwszy, a ja za nim. W tym czasie wyszedł jego kolega i poszli w kierunku centrum miasta.
Ja przyszedłem do domu, czując stal lufy rewolweru przy czole. Uciekać nie było gdzie. Natomiast przyszedł nam na myśl nowy problem, że mogli zapamietać dziewczyny i powrócić z myślą gwałtu.
Na szczęśćie w kuchni pod podłogą była piwnica na ziemniaki, więc zebraliśmy pościel i inne dzianiny, położyliśmy na kartoflach i dziewczyny noc w piwnicy przeczekały. Jednak, chwała Bogu, tej nocy więcej żołdacy się nie zjawili.
Podobną noc, a w wielu przypadkach dużo tragiczniej, przeżyły niektóre rodziny. Była to noc gwałtów zbiorowych i pojedyńczych, na oczach rodziców, dzieci, mężów, braci i rodzeństwa. Noc rabunków i zabójstw.
Tak przeżyłem pierwsze godziny "radosnego wyzwolenia" przez "wybawicieli", "braci Słowian ze wschodu".
Budzik - jako pamiatkę "braterskiego wyzwolenia" -posiadam do dnia dzisiejszego.
Z maszynopisu udostępnionego przez Autora