Maria Olszewska-Wierzbicka
Do tego kraju lat młodzieńczych pragnę powrócić, do czasów Gimnazjum im.Prezydenta Ignacego Mościckiego, do grona profesorów, koleżanek i kolegów.
Grono Profesorów! Do nich kieruję swoje myśli; o nich chcę napisać, nie tylko jako o nauczycielach - wychowawcach, lecz o tym, jakimi pozostali w mojej pamięci.
Ksiądz Dyrektor Doktor Leon Pomaski, to wspaniały wykładowca, doskonały mówca, kaznodzieja. Jego kazań, wygłaszanych 3-go Maja z ambony klasztoru na wzgórzu Loret, słuchało się z zapartym oddechem. Był to bowiem wykład historii Polski, nacechowany głębokim partriotyzmem. Kochał i rozumiał młodzież. Dlatego dzień jego imienin był naszym dniem najbardziej uroczystym w roku szkolnym, zwłaszcza dla ostatniej klasy maturalnej, gdy dziękowalismy Mu za Jego trud i pracę pedagogiczną, za prawdę i głębokie ideały, jakie przekazaływał młodemu pokoleniu w odrodzonej i niepodległej Polsce okresu międzywojennego. Ze szczerym wzruszeniem wspominam, jak nazywał mnie, Helę Cieplińską i Basię Włoczewską "trzema wiatrakami", jak żartował, że mam talent w nogach, jak podniósł na mnie na ulicy laskę wołając: "gdzie mieszkasz - w Toruniu?" albo " rower ci się zepsuł" - kiedy biegłam do szkoły z duszą na ramieniu 5 minut po godzinie ósmej. A po tym Jego uśmiech, ten szczery, serdeczny uśmiech przebaczenia skulonej ze strachu sztubaczce, wrył mi się w pamięć.
Po okupacji miałam szczęście raz jeszcze zobaczyć naszego Księdza Dyrektora. Było to niespodziewane i pełne radości spotkanie, że ocalał z zawieruchy wojennej. Pewnej niedzieli, podczas Mszy św. w jednym z kościołów płockich, "Trzy wiatraki" jak za dawnych lat, mogły znów wysłuchać jego pięknej homilii, a po tym wśród tłumu uczestniczącego w owej uroczystości, kiedy zbliżył się z tacą, zauważył swoje wychowanki. Najpierw jego głos z daleka z ambony, a teraz był przy nas blisko, on - kapłan, pełniący liturgiczne obowiązki i on, jako dawny przełożony i wychowawca i ta wyjątkowa, pełna powagi chwila w kościele. Naszym wzrokiem chciałyśmy Mu wtedy powiedzieć "nie zawiodłyśmy Cię, nasz Drogi Księże Dyrektorze", a na jego twarzy pojawił się szczery, serdeczny uśmiech, tak, jakby zrozumiał: "wiem i dziękuję wam za to, moje trzy wiatraki".
Niedługo potem, również w Płocku, spotkałam na ulicy Szerokiej naszego Prefekta z mojej klasy ósmej - Ks.Dudźca, ale nie miałam odwagi do niego podejść. Zatrzymał mnie jednak ze słowami "O, ten numer tak łatwo ci nie przejdzie" i zaczęliśmy rozmawiać. Jego wykłady z religii w klasie 8-ej były dla mnie wyjątkowo ciekawe i na najwyższym poziomie. Skupiony, wymagający i surowy w ocenie swego przedmiotu, a jednocześnie bliski i bezpośredni, pełen dowcipu i osobistego czaru, był prawdziwym naszym duchowym przywódcą. I kiedy tak staliśmy na ul.Szerokiej, poczułam nagle, że stałam się przedmiotem zainteresowania przechodniów. Kiedy na pożegnanie uścisnął moją dłoń, zauważyłam pierścień na jego palcu i zrozumiałam, że rozmawiałam z Jego Ekscelencją Biskupem Sufraganem Płockim. Teraz zainteresowanie moją osobą stało się dla mnie jasne.
W klasie piątej szczególnie były mi bliskie osoby Pani mgr filologii profesor Jadwigi Widortówny, Pana profesora inżyniera Stanisława Wiśniewskiego i Pani profesor mgr Geny Soczyńskiej. Młoda, 24-letnia nauczycielka, Pani Jadzia, uczyła nas łaciny. Była pedagogiem z powołania, niezwykła, poważna, wymagająca, ale wyrozumiała. Darzyliśmy Ją całkowitym zaufaniem. Dlatego nie mogłyśmy się pogodzić, że nagle, tak niepodziewanie okrutna śmierć wyrwała Ją z grona naszych profesorów. Dla mnie osobiście nikt już Jej nie zastapił. Pamiętam każdy szczegół z Jej pogrzebu. Jej białą postać, Jej twarz, której śmierć dodała szczególnego, nieziemskiego piękna, Jej matkę przy trumnie, skamieniałą z bólu. Po kilkunastu latach, na zjazd wychowanków naszej szkoły, kol.Zdzisław Godlewski przywiózł małe zawiniątko, a w nim pukiel Jej włosów przewiązany niebieską spłowiałą wstążeczką. Widząc to mieliśmy wszyscy łzy w oczach.
Moim również ulubionym profesorem w klasie 5-ej, był Stanisław Wiśniewski. Urodził się 22 listopada 1898 roku w Białyszewie, w woj.warszawskim. W r.1924 ukończył Wydział Leśny SGGW w Warszawie, a w r.1928 otrzymał uprawnienia zawodowe do nauczania przyrodoznawstwa jako przedmiotu głównego w szkołach średnich. W latach 1925-1928 pracował w Gimnazjum w Nowem n/Wisłą, a następnie w Przasnyszu. Od 1930 r. pracował jako nauczyciel fizyki, biologii i geografii w Gimnazjum w Sierpcu, pełniąc równocześnie obowiązki wychowawcy i zastępcy dyrektora szkoły. Udzielał się w pracy społecznej na terenie szkoły i również w mieście. Jako członek i założyciel szeregu organizacji społecznych i kulturalno-oświatowych wpływał na obywatelską postawę młodzieży, jak również na nasz poziom intelektualny. W mojej klasie wykładał geografię. Kiedy o Nim myślę, widzę Jego twarz rumianą, mały ciemny wąs i oczy o dobrym, ojcowskim spojrzeniu. Kiedy usiłował być dla nas srogi, te właśnie oczy przebaczały naszym wybrykom. Lekcje prowadził bardzo ciekawie. Szeroki świat, jaki poznawaliśmy, dzieki Jego ogromnej wiedzy oraz niezwykle umiejętnemu darowi jej przekazywania, stawał się dla nas bliski i zrozumiały. Kiedyś wyrwał mnie do odpowiedzi z lekcji, do której słabo się przygotowałam. Pomimo, ża na mapie orientowałam się dobrze, powiedział: "Marysiu, mapę to ty znasz, ale do książki to nie zdążyłaś zajrzeć. Siadaj". Przysłowiowej "lufy" nie postawił. Od tego momentu stał się dla mnie uosobieniem pedagoga, nauczyciela, wychowawcy i przyjaciela młodzieży. Jako uczennica brałam czynny udział w pracy społecznej na terenie szkoły. Pan Profesor był wielkim społecznikiem i na tej płaszczyźnie znaleźliśmy pole wspólnego działania. Byłam w tej pracy na każde jego skinienie. Pomagałam w przygotowaniu wielu akademii, między innymi z okazji Świeta Ligi Morskiej. Do tańca marynarskiego spodnie przywiozłam aż z Płocka. Widziałam Jego zadowolenie z udanej imprezy. I ten niezwykły człowiek zmarł młodo. Nadszedł okrutny dzień 13 grudnia 1935 roku. Znowu zabrakło w szkole wspaniałego człowieka, przyjaciela młodzieży. Miał swoich następców, ale Jego niezwykłej osobowości nie zastąpił nam nikt. Z ceremonii pogrzebu Pana Profesora najbardziej zapamiętałam Jego córeczkę, małą dziewczynkę w białym fartuszku, niesioną na ręku. Może dlatego, że tak bardzo było mi jej wtedy żal.
Wychowanie fizyczne w Gimnazjum prowadziła Pani Profesor Gena Soczyńska - energiczna, muzykalna, posiadała piękny, o rzadkim zabarwieniu głos. Pewnego dnia zrobiłam Jej nieumyślnie przykrość. Kiedy przepraszając Ją płakałam, ona powiedziała: "Marysiu, wykopałaś przepaść". Ja wierzyłam jednak, że "przepaść" przestanie istnieć. I tak się stało. Gdy chorą po operacji odwiedziliśmy Ją z Basią Szałecką w szpitalu, zaniosłam adapter z jedną tylko płytą Jej ulubionego nagrania rapsodii Liszta. Ta właśnie rapsodia genialnego węgierskiego kompozytora zatarła ową przepaść. Jako dowód przebaczenia otrzymałam małą fotografię z Jej dedykacją "Wnoś tele radości wszystkim w życiu, ile mnie w szpitalu w dniach od...do..r.1935" Jedna mała fotografia, a jak wielką posiada wartość.
W klasie 6-tej przez rok uczył nas gimnastyki Pan Profesor Henryk "Tytus" Gomulicki, krewny wielkiego pisarza, autora "Wspomnień niebieskiego mundurka". Wiedzieliśmy wszyscy, że była to jego ukochana książka, z którą się nie rozstawał. Może dlatego tak wspaniale rozumiał młodzież. W wykonywaniu ćwiczeń gimnastycznych był artystą, w każdym ruchu i geście. Nadzwyczaj skromny, a jednocześnie czarujący w swoim niepowtarzalnym sposobie bycia. Na tym polegała jego wielkość.
Trudno mi nie wspomnieć o naszej, młodziutkiej, pięknej sekretarce szkolnej o urokliwych oczach i ciemnych włosach - Pani Stanisławie Wąsickiej-Bigoszewskiej. Nazywaliśmy ją naszym słoneczkiem. Każdą naszą szkolną sprawę załatwiała z powagą ale i zawsze z pełną przychylnością. Dzielnie prowadziła sama całą administrację szkolną. Piękne Jej kaligraficzne pismo na naszych świadectwach dziś wsezystkich zadziwia. Trudno sobie wyobrazić gimnazjum bez Pani Stanisławy. Ale w szkolnym sekretariacie marnował się Jej prawidziwy talent. Była urodzoną śpiewaczką o pięknym dźwięcznym głosie. Śpiewem chyba żyła poza szkolnymi obowiązkami. Już jako 12-letnia dziewczynka śpiewała w duecie z wykształconym sopranem, p.Marią Zaleską, w chórze kościelnym: "Ave Maria" Szuberta. Powszechnie uważano ją za "cudowne" dziecko. Wszak pochodziła z całej "śpiewającej rodziny" Wąsickich.
W trudnych, międzywojennych warunkach nie mogła się poświęcić swemu właściwemu powołaniu. Tylko przy każdej szkolnej uroczystości, przy każdej akademii mogłam z zachwytem słuchać Jej cudownego śpiewu.
Dziś, gdy tylko na telewizyjnym ekranie pojawiają się muzykujące czy śpiewające rodziny, żal ściska serce, że tej cudownej rodzinie "Słowików Sierpeckich" nie była dana taka szansa.
Maleńką rekompensatą był jeden telewizyjny występ w programie Wojciecha Siemiona o sierpeckich świątkach, Pani Stanisławy i Jej 80-letniego już ojca, wykonujących nieznaną pieśń powstańczą. Tak więc, gdy wreszcie miliony telewidzów zobaczyły "Sierpeckie Słowiki", przeżywałam znów wspomnienia tamtych "śpiewnych" dni.
Prawdziwym gospodarzem naszej szkoły, oddanym jej całym sercem i duszą, był nasz kochany "Pan Kazimierz" Kwiatkowski - woźny. Znał wszystkich z nazwiska i imienia. Znał nasze troski i wybryki, wiedział zawsze, co o nas myślą nasi wychowawcy - jednym słowem nie byłoby tej szkoły bez Pana Kazimierza. Podczas egzaminów maturalnych informował nas: "Dzisiaj już trzy matury daliśmy" - to dowód, jak ten cichy i skromny człowiek włączał się w szkołę i jej życie. To on przechował odpisy wszystkich świadectw maturalnych przez okres okupacji.
Jeszcze kilka słów o domu rodzinnym mojej przyjaciółki Krysi Ożarowskiej w Borkowie Kościelnym, który zawsze pełen był rozśpiewanej i roztańczonej młodzieży. Ów dworek modrzewiowy liczącył wówczas kilkaset lat, z gankiem i kolumnami od frontu, z niskimi przytulnymi pokojami, ze skrzypiącą od starości podłogą i płonącymi naftowymi lampami w długie zimowe wieczory. Z jednej strony otaczała go duża kępa wysokich topoli, zaś z przeciwnej otulał go przed wiatrami owocowy sad. W dole koryto Sierpienicy, pochylone olszyny u jej brzegów, zapatrzone w lustro wody i mała altanka w zieleni starych drzew. Może ten sad, kwitnący wiosną, a mieniący się w jesieni, złotem i czerwienią dojrzałych owoców, może on zapamiętał nasz radosny śmiech, walca "nad pieknym, modrym Dunajem" granym przez Michałka, jasne warkoczyki Hani, czarną Marysię rozmiłowaną w swoich kujawiaczkach, uroczą Helunię, Krysię - amazonkę na koniu, wspaniały bas Staśka, czy wysoki tenor Zdzicha . Może zapamiętał rozśpiewaną gromadką dziewcząt i chłopców w wieczory lipcowe z pełnią księżyca i niebem pełnym gwiazd, tak beztrosko szczęśliwych.
Dworek ten nie istnieje już dzisiaj. Nie wiadomo na pewno, do kogo należał bezduszny pomysł jego rozebrania. Niech go chociaż ta wzmianka ocali od zapomnienia.
Dziś stawiam sobie pytanie, dlaczego tak żywo mamy w pamięci nasze lata szkolne i tych wspaniałych ludzi, którzy mówili nam prawdę, a których darzyliśmy tak wielkim szacunkiem i zaufaniem? Chyba dlatego, że dali nam czystą i piękną młodość - zapas sił na całe nasze życie.
Przedruk z książki "Notatnik Sierpecki" W-wa 1981.s.34-39