Stanisława Zajdzińska
Szkołę powszechną ukończyłam w Boćkach (pow.Bielsk,woj.białostockie). Rodzice skierowali mnie do szkoły hadlowej w Białej Podlaskiej. Po rocznej nauce nie podjęłam jednak pracy w sklepie, handel znajdował się w rękach Żydów i o zatrudnieniu nie było mowy. Zawsze moim wielkim marzeniem było zostać nauczycielką. Aby moje marzenia nie spełzły na niczym, miejscowi nauczyciele udzielili mi pomocy z języka polskiego, matematyki i geografii. Po przygotowaniu pojechałam wraz z ojcem na egzamin do Seminarium Nauczycielskiego w Suwałkach. Radość moja była ogromna, uwierzyłam, że kiedyś będą nauczycielką i zrealizuję moje życiowe marzenie. Od 1929 roku znowu stałam się uczennicą. Cztery lata minęły bardzo szybko. Czułam się tam dobrze, choć chwilami trudno było pogodzić się z faktem, że nie wolno nam było samotnie wychodzić do miasta. Każdego dnia, w godzinach od 1400 do 1600, parami pod "ochroną" wychowawczyni ,maszerowalismy do miasta. Wtedy też udzielałam korepetycji dzieciom miejscowych oficerów, którzy mieszkali w bliskim sąsiedztwie naszego Seminarium. Żołnierze po mnie przychodzili, a po skończonej nauce odprowadzali do internatu. Ciekawiej układały się nasze wolne chwile. Zimą, również pod opieką nauczycieli, mogłyśmy zjeżdżać dowolną ilość razy z górek. Jeździłyśmy na sankach, nartach, próbowałyśmy również jazdy na łyżwach.
W 1933 roku moje marzenia zostania nauczycielką zaczęły się komplikować. Podczas rozdania świadectw poinformowano nas, że są to ostantnie dnie w tej szkole. Ze względu na ogólnokrajowy kryzys, od września 1933 roku nasze Seminarium zostało zlikwidowane. Część uczennic miała przydział do seminarium w Augustowie. Ja miałam kontynuować dalszą edukację w Grodnie. Przyjechałam do domu bardzo smutna. Nowe warunki, nowi nauczyciele przerażały mnie. Tego lata przyjechał do nas na wypoczynek wujek z Płocka - Konstanty Sawczuk, profesor Żeńskiego Gimnazjum w Płocku. Po obejrzeniu mojego świadctwa orzekł. że do żadnego Grodna nie pojadę. Obiecał, że załatwi przeniesienie z Grodna do Płocka. Ucieszyłam się bardzo, że poznam jeszcze jedno miasto, będę pod serdeczną opieką rodziny. 1 wrześnie 1933 roku znalazłam się w Płocku jako uczennica V klasy Żeńskiego Seminarium Nauczycielskiego. Trochę niepokoiła mnie zmiana szkoły, ponieważ do matury zostało zaledwie 10 miesięcy. Spotkałam się z wielką życzliwością zarówno koleżanek jak i personelu pedagogicznego. 11 maja 1934 roku o godzinie 21 zdałam maturę z wynikiem bardzo dobrym. Wujostwo zatrzymali mnie, bym mogła z inspektorem załatwić sprawę zatrudnienia w nadchodzącym roku szkolnym. Wakacje tego roku miałam bardzo przyjemne.
Tydzień przed rozpoczęciem roku szkolnego 1934/1935 pojechałam do Płocka, gdzie dowiedziałam się, że zostałam zatrudniona w Szkole Powszechnej nr 1 w Sierpcu. Radość moja była duża, ale przedwczesna. W Sierpcu przez cztery kolejne miesiące pracowałam bez poborów (praktyka bezpłatna). Przydzielono mi klasę I liczącą szśćdziesięciu sześciu uczniów. Z dala od rodziców, pierwszą noc przepłakałam. Zrozumiałam tu swoją niedolę, musiałam pracować na pełnym etacie, 36 godzin tygodniowo i nie płacono mi za pracę. Nie miałam pieniędzy na jedzenie ani na opłatę mieszkania. Starsze koleżanki - nauczycielki ubolewały nad moją dolą. Pierwszy dzień w szkole należał do najsmutniejszych dni w moim dotychczasowym życiu. Gdy weszłam do klasy, zawirowało mi w głowie, nie słyszałam co mówił do dzieci kierownik szkoły Jan Wierzbowski. Stojąc przy katedrze nie widziałam ostatnich uczniów. Po krótkiej modlitwie przedstawiłam się i poinformowałam uczniów, że będę ich uczyła. Każdy z uczniów podał mi swoje imię i nazwisko oraz miejsce zamieszkania i tak rozpoczęłam "orkę na ugorze". Pierwsze dni pracy były bardzo trudne. Uczyłam, z ogromnym zaparciem i chęcią zdobycia sympatii maluchów. Poza pracą w mojej I klasie uczyłam również w starszych klasach geografii, śpiewu i historii. Kierownik szkoły często zaglądał do moich klas. Był ze mnie zadowolony. "Przydzielił mi" 18-letnich chłopców-analfabetów, bym wieczorami uczyła ich czytać i pisać. By zarobić parę złotych podjęłam się tej pracy. Po skończonych lekcjach całą gromadą odprowadzali mnie oni do domu. Cztery miesiące szybko minęły. 1 stycznia 1935 roku, na prawach kontraktu, przeniesiono mnie do Szkoły Powszechnej w Żurominie. Życie zaczęło się do mnie uśmiechać.
W Żurominie otrzymałam piękne mieszkanie, regularnie wypłacano mi pobory. Rychło jednak okazało się, że dwa pierwsze pokoje były właściwie mieszkaniem szczurów. Ich ilość tak mnie przeraziła, że bałam się, że mnie zjedzą. Po mojej interwencji w szkole, ratowano mnie trując gryzonie, lecz ja nie miałam już serca do tego mieszkania. Moja praca skończyła się tutaj 30 czerwca 1935 roku. Od 1 września tegoż roku otrzymałam kontrakt do Szkoły w Chraponi, o której mówiono, że "tam diabeł mówi dobranoc". Wieś była bardzo rozrzucona, szkoła mieściła się w dwóch budynkach. Ponieważ mąż kierowniczki szkoły, pan Grabowski, studiował w tym czasie na Wyższych Kursach Nauczycielskich w Warszawie, ja zastępowałam go. W szkole były bardzo ciężkie warunki, na noc drzwi wejściowe zamykało się na kołek. Znajdowały się w niej dwie klasy, uczyło pięcioro nauczycieli. Jednak wspomnienia stamtąd mam pozytywne.Gmina Skrwilno oddalona była od tej wsi o 6 km. Po wypłatę chodzilismy pieszo, dlatego nasz powrót był pełen obaw. Baliśmy się, czy nam ktoś po drodze zarobionych pieniędzy nie odbierze. W gminie pracowało wielu nauczycieli. Często urządzaliśmy sobie spotkania koleżeńskie, więc rok szkolny minął bardzo szybko. Od 1 września 1936 roku los rzucił mnie do miejscowości Budy Milewskie, gdzie warunki były jeszcze trudniejsze. Nie mogłam się tu dopatrzeć w ogóle wsi, chaty porozrzucane były we wszystkie strony, szkoła dwuklasowa z klasami w różnych budynkach, z dwojgiem nauczycieli. Moim przełożonym był Tadeusz Zajdziński. Uczyliśmy obok siebie, oddaleni o około 600 m. Każde z nas mieszkało przy swojej klasie. Dzieci do nauki były bardzo chętne, pomimo tego, że do szkoły miały niekiedy kilka kilometrów. Rodzice zwrócili się do nas, by ich niepiśmienne starsze dzieci, te kilkunastoletnie, uczyć podstaw czytania i pisania. W te jesienno-ziomowe wieczory zapełniliśmy sobie czas, zaroiło się w naszej szkole. Czas upływał nam przyjemnie i szybko, ponieważ starsza młodzież była chętna i do nauki i do pracy. Urządzaliśmy nawet wieczorki taneczne, na których kierownik szkoły przygrywał na skrzypcach, a pewnego dnia zjawił się również harmonista. Szkoła nasza tętniła życiem. Jej słuchaczami, oprócz dzieci i młodzieży były całe rodziny. Nam również czas się nie dłużył, byliśmy radzi, że wszyscy polubili naszą szkołe. Ponieważ rozpoczęłam trzeci rok pracy pedagogicznej, postanowiłam przygotować się do egaminu kwalifikacyjnego. Wiedząc, że mój przełożony jest również przed tym egzaminem, zaproponowałam mu wspólne przygotowanie. W maju 1937 roku oboje zdaliśmy egzaminy kwalifikacyjne, a we wrześniu tego roku wzieliśmy udział w strajku nauczycielskim w Sierpcu. Tadeusz, jako właściciel roweru, objechał całą gminę powiadamiając o strajku. Po tym wydarzeniu zostalismy wezwani przez inspektora Jana Gondzika do inspektoratu w Sierpcu, celem wytłumaczenia się, dlaczego przerwaliśmy naukę. Zapoznał nas z pismem Kuratorium, które mówiło, że ci którzy brali w strajku najczynniejszy udział, zostaną przeniesieni do innych szkół. I rzeczywiście - Tadeusz Zajdziński został przeniesiony do Polika koło Rościszewa, a mnie "ulokowano" w Poniatowie koło Żuromina. Wiedząc, że ja z Tadeuszem "mamy się ku sobie", pan inspektor pokrzyżował nasz plany. Ślub nasz odbył się 10 kwietnia 1939 roku w kościele parafialnym w Poniatowie. Ach, co to był za ślub! Kościół wypełniony po brzegi. Oprócz naszych rodzin i znajomych przybyło bardzo wielu rodziców dzieci i młodzieży szkolnej, którą wraz z Tadeuszem uczyliśmy. Po wyjściu z kościoła rzucona nam na szczęście pieniążki, które młoda para, czyli my musiała zbierać. Rodzice składali nam życzenia, dzieci i młodzież obsypała nas pięknymi kwiatami. Do fotografa udalismy się do Żuromina.
Z Żuromina, do domu weselnego w Bieżuniu (miejscowość rodzinna Tadeusza), przyjechaliśmy po uwiecznieniu nas przez fotografa. Nim zdążyliśmy zasiąść do stołu, przybiegł do nas sąsiad z wiadomością,że szykują nam się nowi goście. Zjechał na nasze przyjęcie weselne szwadron ułanów. Gwarno i szumno wtedy było. Jedni ustawiali konie, drudzy zapraszali do stołów. Przybyli ułani to znajomi mojego małżonka. Stacjonowali oni po wsiach między Sierpcem, Rościszewem i Polikiem. Byli to żołnierze brygady generała Andersa, wśród nich i oficerowie. Wtedy to nastrój ożywił się! Tańce odbywały się w sąsiednim pokoju, było wesoło i upojnie. Nawet nie zauważono, gdy nastał świt. W trakcie weselnego przyjęcia mój Tadeusz był tak szczęśliwy i z wydarzenia i z obecności oficerów, że na pusty żołąek spełniał wszystkie toasty, ani jednego nie oszukując. Skutek był mniej wesoły. Odprowadziliśmy go do zacisznego pokoju, gdzie dość długo walczył z ogromnym bólem głowym. Po śniadaniu oficerowie odjechali, a my pełni wrażeń i zmęczeni wróciliśmy do Poniatowa. Ponieważ kończyłam Wyższy Kurs Nauczycielski, zaraz po zakończeniu roku szkolnego zmuszona byłam wyjechać do Warszawy. Po zdaniu egzaminu uzyskałam upragniony dyplom. Z Warszawy wyjechaliśmy w moje rodzinne strony na Podlasie. Przyjemnie nam obojgu czas mijał. Mieliśmy do dyspozycji łódź, którą pływaliśmy całymi dniami. 20 sierpnia pożegnaliśmy rodziców, gdyż musieliśmy dopilnować remontu naszego mieszkania znajdującego się w Łukomiu, gdzie mieliśmy podjąć pracę. I tu spotkał nas wstrząs. Panował już nastrój wojenny, wojska stacjonujące na tym odcinku, dzień i noc wędrowały w kierunku Mławy, uniemożliwiając nam nawet przewiezienie naszych mebli.
24 sierpnia mój mąż został powołany do wojska. Żegnając mnie prosił, bym nie płakała. Obiecał, że wróci do mnie już za 6 tygodni, po pokonaniu Niemców. 1 września pozostałych nauczycieli zwołano do Sierpca. Zostaliśmy ewakuowani na tereny Lubelszczyzny. Jechaliśmy już pod obstrzałem bomb. W Radzyniu Podlaskim uciekliśmy do lasów, samoloty zrzucały przeogromną ilość bomb. Gdy wieczorem wróciliśmy do naszego pociągu, nie znaleźliśmy już w nim naszych rzeczy. Zostaliśmy w tym co na sobie, nic nie uratowało się z naszej odzieży, obuwia... Rozpoczęliśmy pieszą wędrówkę w kierunku domów. Ja szłam do Bieżunia. Gdy przybyłam tam, do rodziny męża, rodzice miejscowej dziatwy zwrócili się z prośbą, bym uczyła ich dzieci. Zaczęłam potajemnie nauczać, trwało to aż do 1942 roku. W międzyczasie otrzymałam krótki list z treścią: "Kochana żyję, wracam do Ciebie, buduję szosę Lwów - Kijów. Całuję Cię - Twój Tadeusz". W owym czasie sytuacja w Bieżuniu stawała się coraz groźniejsza, wiele osób aresztowano i wywożono do obozów. W tym czasie dostałam od Mamy wiadomość: "Przyjeżdżaj natychmiast, Ojciec umierający". Na okazaną depeszę komisarz udzielił mi siedmiu dni urlopu. Podczas wojny do Bieżunia już nie wróciłam. Gdy zajechałam do domu do Bociek, ujrzałam Ojca w najlepszym zdrowiu. Depesza była li tylko pretekstem, to matczyne serce spowodowało, że przybyłam tu i dzięki temu ocalałam. Inspektor, ojciec znanego krytyka literackiego i teatralnego Stefana Treugutta, pan Sylweriusz Treugutt, przydzielił mi we wsi Truski szkołę - bym tam prowadziła nauczanie. Od mojego rodzinnego miasteczka wieś była oddalona o 9 km. Z uwagi na zalesiony teren. Gestapo rzadko tu "składało wizyty". Wieś była dobrze zorganizowana. Mieliśmy tam i uzbrojenie i leki. Mężczyźni należeli do Armii Krajowej. Zaraz po przyjeździe mnie również tam zaprzysiężono, przyjęłam pseudonim "Tadkowska". Powierzono mi funkcję komendantki Wojskowej Służby Kobiet. Czas miałam wtedy bardzo wypełniony. W dzień uczyłam, wieczory spędzałam po wsiach werbując do współpracy dziewczęta. Organizowałam je i przygotowywałam do niesienia pomocy rannym żołnierzom. Poza tym, gdzie tylko się dało, skupowałyśmy leki, gromadząc je w jednym miejscu. Haftowałyśmy białe orły na czerwonym tle. Niekiedy nocą trzeba było przyprowadzić lekarza mieszkającego w Boćkach. Droga do Bociek przebiegała przez gęsty las, a tylko na moją prośbę lekarz się stawiał. Nasza żołnierska praca i tajne nauczanie trwało nieprzerwanie do 25 lipca 1944 roku. Tego dnia uroczyście powitaliśmy wojska radzieckie i polskie, które przekroczyły rzekę Bug w Siemiatyczach. Na tę okoliczność kobiety upiekły 2 bochny pięknego, wiejskiego chleba. Mnie, jako jedyną kobietę, wytypowano do tych uroczystości powitalnych. Byłam przekonana, że powitam również swego bohatera - małżonka. Z drżącym sercem i polnymi kwiatami w ręku miałam przemówić do żołnierzy. Gdy zbliżyli się do mostu, podeszliśmy do nich z chlebem i solą. Oficerom wręczyłam polne kwiaty, a z całej zaplanowanej przeze mnie mowy ledwie wykrztusiłam dwa słowa "Witamy bohaterów". Scena była bardzo podniosła, rzewna, łzy cisnęły się nie tylko z moich oczu. Żołnierze, którzy podchodzili, aby częstować się kromką chleba, najpierw zdejmowali czapki z głów, następnie klękali, aby ucałować polską ziemię. Wśród witanych żołnierzy zabrakło jednak tego najdroższego memu sercu gościa - mego męża Tadeusza. Myśleliśmy, że to już ta wymarzona wolność. Ja wraz z moimi pięcioma koleżankami nauczycielkami zaraz zajęłyśmy się dziećmi i młodzieżą. Zabrałyśmy się do uporządkowania sal lekcyjnych w naszej szkole. Powołałyśmy przełożonego - kierownika szkoły. Został nim Edward Konarzewski. 1 września, wzorem lat ubiegłych, o godzinie 900 rano udałyśmy się parami na Mszę Świętą. Ksiądz, Michał Sokołowski wygłosił piękne, patriotyczne przemówienie. Przed szkołą zebrała się ogromna ilość rodziców i dzieci. Kierownik w swym wystąpieniu zachęcił rodziców, by w miarę możliwości wspomogli naszą ubożuchną szkółkę. Wiek uczniów, którzy zgłosili się do naszej placówki, wahał się między siódmym a dwudziestym czwartym rokiem życia. Pomimo tego byliśmy szczęśliwi, że taka duża liczba młodzieży jest zainteresowana podjęciem nauki i chęcią do pracy. Nauczyciele mieli mnóstwo pracy, ale żaden z nas nie żałował swego trudu. Wojna nie zdołała zdemoralizować ani młodzieży ani dorosłych. Po dwóch miesiącach pracy w szkole posegregowalismy uczniów i poprzydzielaliśmy ich do poszczególnych klas.
Rozpoczęliśmy nowy rok szkolny, ale nie dane mi było długo uczyć...
(W dalszych częśćiach obszernych wspomnień, Stanisława Zajdzińska opisuje aresztowanie przez UB i pobyt w obozie Ostaszkowo w ZSRR, powrót do Polski w 1947r., losy wojenne męża - Tadeusza Zajdzińskiego. Dołączona obszerna korespondencja między małżonkami)
Z maszynopisu udostępnionego przez Autorkę