Adam Zwoliński
Koniec sierpnia 1939 roku, ale o nauce w szkole nie ma mowy. Rezerwiści-oficerowie, podoficerowie i szeregowi - już w sierpniu dostali karty powołania, teraz są w jednostkach, na granicy lub jeszcze w drodze. Chaos na drogach i na kolei. Na kartach mobilizacyjnych były wprawdzie odpowiednie znaki wodne, które wskazywały kolejność powołań i jednostkę wojskową, ale ... do wielu karty nie zdążyły dojść. Ja, chociaż "zdolny do służby wojskowej", miałem być zmobilizowany później - do "służb specjalnych" - pomocniczych. Miałem za sobą ćwiczenia przysposobienia wojskowego (PW) na letnim obozie w Cetniewie, nad morzem. Pozostała mi w pamięci defilada w Gdyni (1939) w Świeto Morza przed Prezydentem RP, Ignacym Mościckim. Gdy maszerowałem przed trybuną, przejął mnie do głębi dreszcz uniesienia. W szkole, w harcerstwie, na każdym kroku ładowaliśmy w siebie patriotyzm, optymizm, że "ani guzika", że "nasz drogi, dzielny wódz" ... Nie mieliśmy wówczas pojęcia o tajnym pakcie Stalin-Hitler unicestwiającym Polskę jednym pociągnięciem pióra i dzielącym ją między dwa mocarstwa, według już dawno wytyczonej linii Curzona.
Wczesnym rankiem 1 września obudził nas przytłumiony warkot samolotów. Był piękny, słoneczny dzień, więc wylegliśmy na ulice. Wysoko, na tle błękitnego nieba płynęły srebrne sylwetki samolotów - na południe. Kilkakrotnie w ciągu dnia tak defilowały. Szybko rozpłynęły się nadzieje, że to nasze. Naraz rozległ się potężny huk - spadły bomby w okolicy dworca kolejowego. Zginęło kilka osób. Złudne nadzieje prysły - to była wojna! Pamiętam tajemnicze alarmy radiowe, apele, komunikaty, że bohatersko broni się Hel, Westerplatte, Poczta Gdańska, że ze wszystkich stron wkraczają do Polski zbrojne watahy, całe armie, że trwają zacięta walki, nawet zwycięskie... Zastanawialiśmy się, co też dzieje się z Nowogródzką Brygadą Kawalerii, tymi dziesiątkami tankietek generała Andersa, która niedawno pięknie prezentowały się na "targowicy" sierpeckiej? Trwoga nmarastała z godziny na godzinę. Nadzieje na zwycięstwo topniały. Ale to był dopiero przedsionek piekła.
Urzędnicy, nauczyciele i ich rodziny, otrzymali nakaz ewakuacji pociągiem na wschód - na razie do Radzynia Podlaskiego. Tam mieliśmy otrzymać dalsze dyspozycje. Pakujemy więc do worków niezbędne rzeczy, ubrania, żywność - z myślą, że wkrótce, po zwycięstwie, wrócimy. Na stacji stoi pociąg towarowy z krytymi wagonami. Lokomotywa dymi, zamieszanie, pożegnania, łzy... Jaki los nas czeka, a jaki pozostających? Czy się spotkamy? Rozlokowujemy się z rodzinami w wagonach na podłodzie. Gwizd, pociąg ruszył z wolna, potem już jednostajny stukot kół na spoiwach szyn. Spoglądaliśmy na siebie zdziwieni, zatrwożeni. Sami znajomi - nauczyciele z dziećmi, urzędnicy. Dla mnie i żony to prawdziwa podróż poślubna, gdyż zaledwie 11 czerwca braliśmy ślub. Ciekawie zapowiadająca się, z przygodami... Z kim będziemy dzielić dole, a raczej niedole?
Oto pani Bojenkowa z córką Jadzią. Syn Jędrek został na wsi ( będzie później partyzantem AL). Pani Maria Kornalewska z kilkuletnim synkiem chorym na astmę; pani Helena Gapińska z córką Zosią. Mężowie - nauczyciele, oficerowie - są na froncie. Jadą także mężczyźni - Stanisław Kopyra, Jerzy Gil z żoną i córką, Jakub Maciuk - nauczyciel z "jedynki". Henryk Rudowski z "mojej" szkoły nr 2. Jeszcze kilka osób, które rychło pogubiły się po drodze. My trzymaliśmy się razem. Pociąg pędził, zatrzymywał się na stacjach lub przed semaforami. Mamy czas na rozmowy, rozważania, kalkulacje, jeszcze się łudzimy.
W nocy rozłożyliśmy się na słomie, w ubraniach. Budzi nas wzburzony głos kolegi Maciuka. Okazało się,że ma u węzgłowia nocnik w wiadomą zawartością. Ledwo go ułagodziliśmy. Z trudem powstrzymywaliśmy śmiech. Dla kolegi Maciuka, estety, to był wstrząs....
W Płońsku pełne zaskoczenie - zaledwie kilka dni wojny, a tu na stacji ranni, obandażowani żołnierze. Zabraliśmy ich do wagonów. Okazało się, że pod Mławą (sąsiedni powiat i miasto) trwa bitwa. Polacy stawiają zacięty opór, ale przeważają siły nieprzyjaciela, nasi muszą ulec. Jedziemy dalej. Naraz nad naszymi głowami warkot nurkującego samolotu, rozlegają się wybuchy bomb i serie z karabinu maszynowego. Na szczęście niecelne, ale pociski rozrywają się wzdłuż torów. Nastrój trwogi. Samolot odleciał - ulga. To było w pobliżu Pomiechówka. Z postojami, przepuszczając pociągi, docieramy do Warszawy. Kilkudniowy postój na Pradze - Olszynce Grochowskiej. Czekamy na wolną drogę i dalszą podróż. Piękna pogoda, więc na ogromnym placu z torowiskami patrzymy na eszelony wojskowe, pociągi osobowe i towarowe - ruch, zamieszanie. Widzimy, jak samoloty nieprzyjacielskie zrzucają bomby na lewobrzeżną Warszawę. Samoloty bezkarnie krążą nad miastem, burzą Zamek Królewski. Nieustanny grzmot armat i wybuchających bomb. Warszawa płonie, słupy ognia i dymu, żal ogarnia serce. W końcu ruszamy dalej. Pociąg wlecze się coraz wolniej. Stacja Mrozy. Kilka pociągów z wojskiem, wagony z końmi. Pod lasem grupki żołnierzy i cywilów. Naraz alarm lotniczy. Wyskakujemy z wagonów. Kładziemy się w redlinach pobliskich kartoflisk. Zatrzaskują się drzwi naszego wagonu. Kilka osób, w tym moja żona, nie mogą się wydostać. Bomby spadają na wagony z końmi i żołnierzami - masakra. Wreszcie nalot ustał, wracamy do wagonów. W pobliżu stacji kilku cywilów i żołnierzy otacza dwóch kleryków w sutannach. Podejrzani o przebranie i szpiegostwo. Ludzie nie dają wiary tłumaczeniom, że wracają do domu. Z trudem ich uwolniliśmy. Docieramy do Siedlec, opuszczamy wagony, bo nalot. Jest wieczór oświetlony łuną pożarów. Rzeczy zostawiliśmy w pociągu. Ja biorę synka koleżanki Kornalewskiej "na barana", żona podręczną torbę z jej rzeczami - idziemy przez płonące miasto. Gubimy się w tłoku. Zgiełk i wrzask, więc próżne moje wołanie. Na szczęście odnajdujemy się. Wracamy na dworzec, ale nasz pociąg już odjechał. Rankiem, bocznymi drogami, zdążamy do Łukowa. Opowiadał mi, po powrocie do Sierpca, kolega Gil, który nie opuścił pociągu i towarzyszył mu aż do Radzynia, że pociąg został obrabowany przez mieszkańców okolicznych wsi. Doszczętnie. "Pasażerowie" mojego wagonu stracili wszystko, czuli się lekko i swobodnie. Mnie najbardziej było żal pięknego, białego, wełnianego pulowera szydełkowej roboty mojej żony (prezent ślubny) i klasera, z niemal pełnym zbiorem znaczków pocztowych XX-lecia, z którym (idiota) nie mogłem się rozstać.
W drodze do Łukowa, zatrzymaliśmy się we wsi podlaskiej - Domanicach. Znaleźliśmy lokum w biednej zagrodzie u wdowy o nazwisku, zdaje się, Wróblowa. Położliśmy się pokotem w izbie na rozesłanej słomie. Wdowa do późnej nocy odmawiała różaniec, godzinki, ale my zmęczeni spaliśmy głęboko. Rano budzi się koleżanka Gapińska, szuka pantofli - nie ma, kolega Rudowski płaszcza - też nie ma, żona swetra - nie ma. Gospodyni zaklina się na wszystkie świętości, że nic nie wie, że nie ona... Przepadło. Pal sześć sweter i płaszcz. Na szczęście do Łukowa nie było daleko, więc wróciłem i kupiłem pantofle i jakieś tam damskie fatałaszki. Wędrujemy dalej przez wsie podlaskie - biedne, słomiane, zabite dechami. Widzieliśmy jak gotowano w kominie, na rozżarzonych węglach. Za wszystko trzeba płacić po nowych, "wojennych", cenach. Często i za wodę, bo studnie wyczerpano niemal do dna. Jajka, kluski, kartofle, jakaś lura. Na szczęście mieliśmy pieniądze, bo otrzymaliśmy awansem 3-miesięczne pensje. Ja nie, bo byłem jeszcze kontraktowy, ale miałem też jakieś pieniądze. Znałem mentalność chłopów z czasów wcześniejszych, lat dwudziestych i trzydziestych. Moje doświadczenia wojenne i teraźniejszość potwierdzają tę bezwzględną chciwość i pazerność. Wyjątki tylko potwierdzają regułę: "Chłop żywemu nie przepuści".
Do pociągu już nie ma powrotu, więc, rada w radę, kupiliśmy 2 konie i wóz. Kobiety i dzieci jadą, my na piechotę. W jakieś wsi dłuższy postój. Radzyń niedaleko, więc ja, najmłodszy, wybrałem się doń, a raczej na stację kolejową zobaczyć co się stało z naszym pociągiem. Stał na bocznym torze, drzwi wyłamane, pustka, ruina. Wracam do naszej gromadki. Docieramy do Kocka nad Wieprzem. Tam popłoch, tłumy uciekinierów, tym razem ze wschodu, bo bolszewicy wtargneli, aby "wyswobodzić" Zachodnią Ukrainę i Białoruś. Nocujemy w stodole na słomie. Tuż obok książę Czetwertyński. Ledwie uratował się. Zdąża na Zachód. Był już początek października. Któregoś dnia usłyszeliśmy grzmot dział i odgłosy bitwy. Stosunkowo niedaleko. Towarzyszył nam przez kilka dni. Franciszek Kleeberg jeszcze walczył w okolicach Kocka. Zdaliśmy sobie sprawę, że i my musimy wracać na zachód, i to szybko. Więc najkrótszą drogą - przez Stoczek Łukowski, Latowicz, Siennicę, Mińsk Mazowiecki i Serock jedziemy naszym wozem. Z tyłu za wozem szedłem z kolegą Kopyrą. Gawędziliśmy na różne tematy. Poznałem go bliżej jako człowieka o wysokim morale, nieczułego na dobra ziemskie, niemal o kryształowym charakterze. Znałem go od tej strony już wcześniej, w szkole dla rzemieślników. Pokazał mi piękny, niklowy, belgijski pistolet. Zabłysły mi do niego oczy, ale nie chciał mi go dać, chociaż błagałem. Ze względu na bezpieczeństwo naszej grupy przy ewentualnej rewizji, schował go w pniu przydrożnej wierzby.
W Serocku przeprawa przez Narew. Wozy, rowery, tłumy uciekinierów wracających do domu. Na przeciwległym brzegu oficerowie niemieccy, ubrani jak na defiladę, z żelaznymi krzyżami, lornetkami, aparatami fotograficznymi, Zrobili nam mnóstwo zdjęć, by wysłać je do rodzin w Reichu. "Tak wyglądają pokonani Polacy, a tak my zwyciężcy, Ü bermensche, in spe panowie świata". Dotarliśmy do Nasielska, a stamtąd przez Płońsk - do Sierpca. W Płońsku wreszcie pojedliśmy sobie. Zobaczyliśmy w sklepach wiele dobrych rzeczy. Jeszcze były. Tak zakończył się nasz pierwszy etap doświadczeń wojennych, jak się okazało, wcale nie najtrudniejszy. Rozpoczął się koszmar okupacji: rzeczywistość przekraczająca wszelkie wyobrażenia.
Z rękopisu udostępnionego przez Autora