1/2002 |
||
Aktualne wydanie Archiwum Redakcja Komentarze Strona główna |
Poprzedni artykuł
Spis treści
Następny artykuł
|
|
RIPOSTA do książki "DZIK NA ROWERZE".
Dosyć długo zastanawiałem się jak ustosunkować się do książki, której autorem jest pan Ryszard Suty. Że muszę zabrać głos, wypowiedzieć się na ten temat, wiedziałem od chwili gdy jednym tchem pochłonąłem tę lekturę. Riposta to zbyt duże słowo, może bardziej refleksja, ale też i krytycznie się wypowiem, więc niech zostanie riposta. Jestem rolnikiem nie krytykiem literackim, więc nie będę zajmował się stroną językową lecz sednem, meritum tej książki. A jest nim piękno przyrody i umiejętność jego dostrzegania w szarości codziennego dnia. Z Autorem łączy mnie to, iż obydwaj jesteśmy związani z wsią, gospodarstwem na roli, z życiem wplecionym w rytm natury. Myśliwskie opowieści znad Sierpienicy jak mówi podtytuł, zdobyłem w wiejskiej bibliotece w Mochowie, wcześniej wiedząc z anonsu prasowego i recenzji, iż taka książka jest wydana. Całe życie jestem na wsi, obok mnie rodzi się i odchodzi życie, uczestniczę w tym cyklu w zgodzie z naturą, lecz nigdy nie przypuszczałem że tak pięknie można uczcić, uszanować, napisać o odchodzącym życiu jak zrobił to autor "Dzika na Rowerze", który mówi o jeleniu byku strzelonym w lasach mazowieckich pod Szczutowem: "Błogosławiłem cię wtedy krzyżem lunety, teraz czynię cię jeszcze nieśmiertelnym. Jesteś na ścianie wśród innych pamiątek nad moim biurkiem i zaglądasz mi przez ramię co ja tu wypisuję. Dobrze o tobie piszę." Czyż można piękniej uwiecznić tego wybranego, jedynego spośród wielu?! Książka ta, już ją kupiłem, będzie stała zawsze na półce obok "Zielonych wzgórz Afryki" i nie wacham się nazwać jej Autora Hemingwajem znad Sierpienicy! Odwiedziłem też jego Młyn opisany dokładnie w książce, gdzie wszedłszy na górę po prostych lecz skomplikowanych schodach wykonanych też pewnie ręką artysty, człowiek staje jak wryty, oniemiały, oszołomiony! Trofea starannie oprawione i pokazane ze smakiem, różne przybory i eksponaty jak w muzealnym wnętrzu, na środku kamienne palenisko z finezyjnym, genialnie prostym okapem i ogromny długi stół. Purpura i szkarłat zachodzącego słońca wpadający promieniami przez tarasowe niskie drzwi, przez które aby wyjść i doznać drugiego olśnienia widokiem huczącej kaskady przymłyńskiego piętrzenia, trzeba karku ugiąć! Tak jak przy źródle z którego chcesz się napić, to najpierw uklęknąć na kolana trzeba! Warto uklęknąć by ugasić pragnienie i warto karku ugiąć by doznać takich wrażeń jak w Starym Młynie Autora myśliwskich opowieści. Miało być krytycznie? Tak. Bo nie taki obraz myśliwych noszę w pamięci od najwcześniejszego dzieciństwa. Na lekcjach i w szkolnym kole Ligi Ochrony Przyrody zostałem uwrażliwiony na potrzebę pomocy zwierzynie dzikożyjącej. Zimą podkradałem ze stodoły rodzicom zboże i wynosiłem dla kuropatw. Największą radością było gdy wiosną odkryłem w pobliżu zabudowań gniazdo tych pięknych ptaków i potem gdy widziałem jak stadko małych dziarsko dreptało za matką w łany zbóż i ziemniaków. Do dziś nie mogę pojąć dlaczego ani podwórzowe psy, ani koty domowe nie atakowały tej gromadki. Przyszła jesień. Wiem, płacą dzierżawę do gminy i mają prawo polować na moich polach. Lecz ileż to razy można tratować łan buraków w poszukiwaniu zranionej kuropatwy bo wyżła nie mają, obłamywać liście, które potem trudno zebrać. Taki burak z na poły uschniętymi, obłamanymi lisciami jest trudny do ogłowienia i albo zbyt głęboko się go obetnie co przyniesie stratę plonu, albo zbyt płytko i wtedy straty na skupie będą zawyżone. Co z tego że płacą? Żaden urzędnik z gminy nie przyjdzie mi z pomocą przy ogławianiu buraków, a przecież pensje mają z myśliwskich datków między innymi. W niedzielne przedpołudnie nie wytrzymałem i poszedłem zwrócić uwagę myśliwym, aby mi buraków nie niszczyli. Usłyszałem warknięcie: "Mareczku załatw tego chama, niech zwierzyny nie płoszy". Odjechali obrażeni eleganckimi samochodami z warszawską rejestracją. Jeśli miałbym ich jednak za coś pochwalić, to za odstrzelenie bezpańskich psów, które potrafią wejść nawet do obory i nowonarodzone ciele porwać. Ale znów - to nie te psy są winne swojemu losowi. Bo to nie zwierzęta dziczeją, nie obrażając zwierząt z natury żyjących na wolności, ale ludzie. Ludzie chamieją, są śmieciarzami i wandalami! Na szczęście jestem tylko rolnikiem, obok mnie co dzień pojawia się, rozkwita i zanika życie, a ja jestem tylko jednym z jego maleńkich ogniw. Szpaka potrafię nauczyć gwizdać, koń sięga do mojej kieszeni po smakołyk, a stado krów podnosi głowy i ogląda się za mną na dźwięk chrupania gryzionego jabłka, które one także chętnie zjadają zbierając wprost spod jabłoni. Wracając do książki, znalazłem w niej dużo wrażliwości na uroki brzasku i zmierzchu o różnych porach roku, bo jako rolnik też je widzę, zaczynam dzień przed świtem i kończę często w nocy. Znalazłem dużo wiedzy o obyczajach zwierząt, a może najmniej o ich zabijaniu. Dzięki tej książce mój stosunek do myśliwych znacznie się zmienił, bo jak widać pewnie nie wszyscy są tacy jak ci zabijacze kuropatw. Jerzy Grzegorz Milewski |
||
Poprzedni artykuł Spis treści Następny artykuł |