2/2001
DWIE DZIKIE GĘSI

- Zaraz po Bożym Narodzeniu w styczniu, rozpocząłem jak zwykle składanie wizyt domowych u parafian, kolędę, - rozpoczął kolejną gawędę ksiądz Benedykt.

- Zima w tym roku dopisała. Śniegi obfite utrzymwały się, zapanowała ładna, niezbyt mroźna pogoda, dalszych opadów nie było, zima zrobiła się prawdziwa ale taka przyjemna jaką lubię. Zawsze na kolędę wożono mnie bryczką lub wozem konnym, zależy jak wypadła kolejka wśród parafian, jaki kto był zamożny, czym dysponował. Tym razem przed plebanią zadzwoniły dzwoneczki od sanek. Ucieszyłem się, bardzo to pasowało do pięknej zimy, od razu poprawił mi się nastrój i pełen optymizmu w dobrym humorze, pakowałem niezbędne do kolędy przybory.

Gospodarz od tych sanek z impetem otworzył drzwi wejściowe i zamiast powitania usłyszałem podniecony głos.

- Niech ksiądz proboszcz jeszcze ze sobą dubeltówkę zabierze! I parę grubszych naboi! - Spojrzałem na niego zdziwiony. Byłem już niemal w progu, ubrany do wyjścia z teczką w ręku. Jego podniecenie i taka pewność, że wezmę strzelbę, sprawiła iż postawiłem teczką na podłodze a chłop opowiadał bez przerwy, nie dopuszczając mnie do słowa. Uprzedzał moje pytania, mówiąc

- Na jeziorze za naszą wsią kilometr, przy samej drodze, którą będziemy jechać do następnej wioski, na zakręcie w tej zatoczce co jest obrośnięta na brzegu grubymi drzewami, jest stado dzikich gęsi. Duże stado, kilkadziesiąt sztuk. Tutaj dopływa strumyk, woda nie zamarzła, siedzą na lodzie i pływają na powierzchni wolnej od lodu. Od drzew do wody nie dalej niż trzydzieści metrów. Pewny strzał!

Znałem tego chłopa dobrze, porządny rolnik z poczuciem humoru, fantazją. Brał wielokrotnie udział w zbiorowych polowaniach na dziki, chodził w nagonce. Robił to nie dla pieniędzy ale dla przyjemności. Był odważny, znał las i obyczaje zwierza. Wszyscy go lubili. Bez słowa wróciłem do mojej szafy z bronią. Trochę trwało zanim otworzyłem dwa patentowe zamki, wyciągnąłem i złożyłem dubeltówkę, wziąłem ze cztery naboje ze śrutem jak na zające. On gadał.

- Takie gęsi to musi być przysmak. Nigdy nie miałem okazji zjeść, nawet spróbować. Podobno bardzo trudno jest gęś strzelić, czy to prawda, że są tak bardzo czujne i takie mądre. Ale tym razem to ich mądrość zostanie przechytrzona, skoro ja przejechałem saniami obok i się nie zerwały, to i drugi raz przejadę, wytrzymają - gada i gada, ale ma rację, pomyślałem, pakując broń. Już sobie wyobrażałem jak to będzie; jedziemy sankami obok tych wysokich drzew, pomalutku, noga za nogą, wyskakuję z sanek w ruchu, bez zatrzymywania się, staję za grubym drzewem. Czekam aż sanki odjadą ze sto, dwieścia metrów, znikną za zakrętem. Gęsi w tym czasie skupiają swoją uwagę na koniu i sankach, śledzą wzrokiem pojazd i kiedy ich czujność osłabnie, bo domniemane niebezpieczeństwo, człowiek, oddalił się, strzelę. Może się uda trafić. Zaraz opadły mnie różne obawy i wątpliwości. A jak spadnie na wodę i bez psa kto ma ją podnieść? Albo postrzelona poleci i spadnie za chwilę na cienki lód? Jak ja z tą strzelbą po kolędzie będę wyglądał? Chłop jakby czytał moje myśli.

- Strzelbę się włoży do korytka pod siedzeniem, zwykle mam tam obrok dla konia, teraz jest pusto i czysto. Jakby po strzale spadła na wodę to ją sięgnę bo zaraz na skraju lasu jest wyrąb żerdzi. Trzy, cztery się położy na lód aby nie pękł a następną, cienką i długą żerdzią, przygarnie się gąskę do siebie. Jest trochę wiatru, zanim przyniosę żerdzie to wiatr zepchnie ją do brzegu. Jak nie to lejce od uprzęży odczepię i zrobię coś do rzucania. Przycholuję, byleby ksiądz nie spudłował - gada, gęba mu się nie zamyka. Wszystko już ma obmyślone, reszta zależy od mojego oka i sprawności strzeleckiej. Teraz muszę się postarać, skoro już wziąłem broń do ręki. Przecież straci o mnie dobrą opinię jako o myśliwym. Udzieliła mi się jego nadzieja na sukces, no i jakieś urozmaicenie, przygoda się trafia. Co dzień kolęda i kolęda. A tu proszę, polowanie.

Jedziemy, po drodze rozmawiamy o szczegółach, konik ochoczo parska, kłusując raźnie w stronę swojej wsi, czyli domu. Wyraziłem wątpliwość, czy nikt gęsi nie spłoszył, ale szybko uwierzyłem, że tak nie powinno się zdarzyć, droga nie jest uczęszczana. Z daleka widzę już skraj jeziora, podniecenie udziela mi się aż zapominam, że cały dzień będę z duszpasterską wizytą. Czuję się jak bym tylko na polowanie, jechał. Gęsi są. Ich gwar, takie ględzenie niegłośne, dochodzi wyraźnie. Zwalniamy tempo jazdy, teraz stępa. Strzelba załadowana, jeszcze dwa naboje zapasowe w kieszeni, może się uda ponownie strzelić.

- Wszystko poszło jak z płatka - opowiada ksiądz. Dwa strzały, dwie gęsi skrajne, najbliższe, spadają na wodę. Wiaterek spycha je w kierunku brzegu i zanim sanki, które odjechały trzysta metrów, powróciły, gęsi już można było podnieść. Nawet mogłem przeładowć i zwalić następne ale nie było potrzeby. Dwie, taki dublet piękny to aż nadmiar myśliwskiego szczęścia. Chłop zadowolony z podziwem patrzy na ptaki oglądane po raz pierwszy w życiu z tak bliska. Jedna jest naprawdę duża, ogromna, ciężka. Druga wyraźnie mniejsza. Zaproponowałem aby sobie wybrał jedną i wziął do domu, ale zdecydowanie odmówił. Jego żona dziczyzny ani nie przyrządzi ani nie weźmie do ust. Powstał teraz problem jak te gęsi szybko sprawić, do domu wrócę dopiero wieczorem. Gosposia pewnie nie będzie uszczęśliwiona taką robotą w nocy. Poleżą więc do rana. Zimne, przemarznięte, będą się źle oprawiały. Nie powinny być tyle czasu nie wypatroszone. Nie to, że się zepsują, ale lepiej by było je oskubać.

Zaraz na początku wsi do której jechaliśmy mieszkała wdowa z szóstką dzieci. Taka czysta, schludna i solidna. Zawsze dawała mi kopertę z ofiarą nie gorszą niż inni, choć wiem, że było jej ciężko. Nie chciałem tej koperty, ale ona się obrażała, jeśli tylko poruszałem ten temat. Podziwiałem tę kobietę. Biedę tam było widać na każdym kroku. Pomyślałem więc, że tym razem ofiary nie wezmę ale w zamian poproszę by mi te ptaki oskubała i wypatroszyła. Powinna się zgodzić, już się w duchu ucieszyłem z tak dyplomatycznego rozegrania sprawy. Zostawiłem gęsi u wdowy, zamiast kolędę od niej zacząć, tym razem u niej zakończę a ona w tym czasie spokojnie oprawi moje gęsi. I tak było. Dosyć pospiesznie, z pół godzinnym wyprzedzeniem odwiedzałem wszystkie rodziny, chciałem jak najszybciej być u wdowy.

- Nastrój całej wizyty duszpasterskiej był radosny. Wiesz - mówi ksiądz do mnie a ja słucham i zazdroszczę, bo żadnej gęsi dotychczas nie strzeliłem, - jaka to radość udane polowanie. Gospodarze chcieli trochę więcej pogadać, widzieli swojego proboszcza w doskonałym humorze, jak nigdy. Mój woźnica miał przykazane, co przyjął ze zrozumieniem, aby nikomu o gęsiach nic nie pisnąć. Też go bawiła sytuacja, będąc wtajemniczonym, kiedy odmawiałem pospiesznie modlitwy i machałem energicznie kropidłem. Do domku na skraju wsi dotarliśmy najszybciej jak można było. Ptaki leżały w kuchni na półmiskach, przykryte białymi ściereczkami. Na stole, obok lichtarzy i talerzyka z wodą święconą, była też koperta. Odprawiłem należne kolędzie, modlitwy, oświadczyłem iż ofiarę, to wdowa w tym roku uczyniła szczególnie bliską sercu proboszcza, znacznie cenniejszą niż jakieś tam grosze, które każdy dać może. Przyjąłem z przyjemnością poczęstunek szklanką herbaty i wdałem sie w swobodną rozmowę z dzieciakami i ich matką. Rozmawialiśmy o szkole o planach na przyszłość, żartowaliśmy. Będąc w tak dobrym nastroju, zaproponowałem aby gospodyni sobie jedną gęś wzięła. Spojrzenia dzieci z nadzieją i pożądaniem spoczęły na tej wielkiej, ważącej na oko z pięć kilo. Oczywiście, matka zaoponowała w swojej skromności przed przyjęciem takiego prezentu i chciała wybrać mniejszą. Nagle stanąłem przed dylematem.

Uświadomiłem sobie iż ta duża gęś musi być stara, natomiast mniejsza jest na pewno tegoroczna, młodziutka. Ta smaczna, delikatna i krucha, ta po której się palce liże, to oczywiście jest mniejsza. Przecież te dzieci, ani matka nie wiedzą ile lat żyją dzikie gęsi. Przecież taki ptak co ma lat trzydzieści albo pięćdziesiąt jest nie do zjedzenia. Można gotować, smażyć, piec godzinami a i tak będzie to twarde, żylaste, ciemne i bez smaku, mięso dzikiej gęsi. To nie jest brojler, tuczony doskonałymi, łatwo strawnymi paszami, który dorasta i jest ubijany po ośmiu tygodniach intensywnego tuczu.

Jak mam im wytłumaczyć, czy przyjmą za dobrą monetę wyjaśnienie iż duża gęś nie będzie smaczna, nie potraktują mnie jak zachłannego skąpca, który nie chce, któremu żal uczynić większy prezent? Czy uwierzą w moje słowa? Ta mniejsza mogła ważyć może dwa kilo, dysproporcja była rażąca. Pewnie nawet nie byłoby się czym dzielić w tak dużej rodzinie. Natomiast to wielkie ptaszysko, nie mieszczące się na półmisku, przyciągające wzrok, imponujące mięśniami piersi i ogromnymi udami, to, to jest obiad dla tak licznej gromadki.

Nic im nie tłumaczyłem. Wręczyłem wielkiego ptaka matce i widząc szczęśliwe uśmiechy na twarzach dzieciarni, zapakowałem swoją gąskę do torby i odjechałem.

- Co byś zrobił na moim miejscu?

Borkowo - Młyn, 19 listopad 2000 r.

Ryszard Suty