3/2000 |
||||||
Aktualne wydanie Archiwum Redakcja Komentarze Strona główna |
Poprzedni artykuł
Spis treści
Następny artykuł
|
|||||
WSPOMNIENIA ABSOLWENTÓW
Bazyli Bończak
Bo tu wszystko się zaczęło
Pięćdziesięciolecie matury to znakomita okazja do wspomnień. Pragnę rozpocząć je od moich pierwszych kontaktów z Sierpcem. To był początek wszystkiego. W 1946 roku naukę rozpocząłem w nowo zorganizowanej Szkole Podstawowej Nr 2. Jej organizatorem i pierwszym kierownikiem był niezapomniany Stanisław Kuciński. Szkoła ta mieściła się, w nie istniejącym już, drewnianym, piętrowym budynku przy ul. Narutowicza pachnącym pyłochłonem z okropnie skrzypiącymi schodami. Warunki lokalowe i wyposażenie szkoły było mniej niż skromne. Natomiast organizacja procesu i sam proces dydaktyczno-wychowawczy przebiegały zgodnie z obowiązującymi regułami. Przy szkole, w tym czasie, powstała drużyna harcerska nr 137, której byłem aktywnym członkiem. Jej organizatorem i pierwszym drużynowym był mój brat Jerzy. To właśnie po ukończeniu tej szkoły, w 1948 roku zostałem przyjęty do Liceum. Nowa szkoła, nowi nauczyciele, nowa drużyna harcerska, nowe przyjaźnie, sympatie, a nade wszystko większe obowiązki. Owe obowiązki uświadamialiśmy sobie najczęściej, gdy do klasy wchodził nasz wychowawca, nauczyciel matematyki prof. Stanisław Wenderlich. Jego groźna mina i charakterystyczne powiedzonka (gdy przy tablicy komuś się nie powiodło) typu: "matura to mrzonki, proszę siadać!" przyprawiały niektórych o palpitację serca. Jednak, w gruncie rzeczy, był dla nas życzliwy. Odczuliśmy to na sobie, a kolejne roczniki opinię tę potwierdzały. Fizyki uczył nas prof. Zygmunt Werdenowski - nauczyciel, który miał niewątpliwie wpływ na wybór moich studiów. Zasłużył na wdzięczność i szacunek, bo mimo braku wielu środków dydaktycznych, potrafił zainteresować nas fizyką i przygotować do studiów. Nauczyciele byli różni, i nie sposób scharakteryzować tu wszystkich. Jedno jest pewne - to ich zaangażowanie i wysiłek sprawiły, że szkoła ta wyposażyła nas w pewien zasób wiedzy i umiejętności, które umożliwiły dalszą naukę. Jest więc okazja do wyrażenia im nie tylko wdzięcznej pamięci, ale i słów uznania. Sądzę też, iż atmosfera, która panowała wówczas w szkole w niczym nie przypomina tego o czym się teraz słyszy -jak to młodzież niechętnie chodzi do szkoły, czy wręcz jej nienawidzi. W naszych czasach i w naszej "budzie". odczucia takie były zupełnie obce. Samą maturę pamiętam jako dość duże przeżycie. Może i dlatego, że początek był z przeszkodami i wszystko zaczęło się z pewnym opóźnieniem. Egzamin ten w 1951 roku zdawały trzy równoległe klasy. Było nas około setki. Jak się okazało nie mieściliśmy się w sali gimnastycznej i konieczne były przegrupowania. Dla mnie skończyły się one nieciekawie - znalazłem się o pół metra przed stołem komisji. Miało to, jak się później okazało, swoje plusy: od początku musiałem liczyć tylko na siebie. Największe emocje były na egzaminie pisemnym z polskiego i matematyki. Egzaminu ustnego nie przeżywaliśmy już tak intensywnie, tym bardziej, że przy tej naszej "masówce" trwał on około 10 dni. Po maturze dwa problemy zaprzątały naszą uwagę. Ten pierwszy to bal maturalny, a drugi - co robić dalej. Bale maturalne w Sierpcu miały już swoją tradycję, mówiło się o nich w mieście. Zresztą miało to być nasze ostatnie wspólne spotkanie, a jednocześnie pierwsze po zdanym egzaminie dojrzałości. Orkiestra Ignacego Churskiego gwarantowała najwyższą jakość strony muzycznej, a wystrój sali balowej miał sprzyjać dobrej zabawie. Pozostały jeszcze dwie sprawy, wcale nie błahe: stroje uczestników balu i partner bądź partnerka. Wbrew pozorom nie dla każdego było to takie proste. Myślę tu o strojach. Pamiętajmy, że to było zaledwie 6 lat po wojnie. Na szczęście, jak sobie przypominam, problemów większych z partnerami i partnerkami nie było. Bal był udany, a opowiadaniom wrażeń nie było końca. Co było po maturze? Różnie. Jedni wybierali się na studia, inni szli do pracy, a jeszcze inni nie mieli żadnych planów. Moje plany były, niestety, określone. Niestety, bo z przyczyn ode mnie niezależnych, nie mogłem zdawać na studia. Musiałem podjąć pracę. Ponieważ miałem ukończony wcześniej kurs pedagogiczny złożyłem podanie w Inspektoracie Oświaty o przyjęcie do pracy w szkole. Szczęśliwie otrzymałem angaż na etat nauczyciela w Szkole Podstawowej Nr 2 w Sierpcu. W końcu sierpnia 1951 roku zgłosiłem się do pracy, gdzie powitano mnie bardzo ciepło i poinformowano o planach w stosunku do mojej osoby. Powierzono mi nauczanie fizyki, a etat miałem uzupełniać zajęciami z wychowania fizycznego. Ucieszyłem się ogromnie, bo bardzo mi to odpowiadało. Zawdzięczałem to niewątpliwie kierownikowi szkoły - wspomnianemu wcześniej Stanisławowi Kucińskiemu - wspaniałemu pedagogowi i znakomitemu organizatorowi.
I oto jeszcze trzy lata temu byłem tu uczniem, a teraz jestem już "panem od fizyki" i kolegą nauczycieli, którzy tak niedawno byli moimi nauczycielami. Do dzisiaj o wielu z nich zachowałem najlepsze wspomnienia, nawet wtedy, gdy patrzę na tamten okres przez pryzmat już własnych późniejszych doświadczeń. Chciałoby się by obecni nauczyciele, ci z niewielkim stażem i ci zaczynający pracę w nowej zreformowanej szkole, zasłużyli na takie oceny u swych wychowanków. Kierownik i koledzy nauczyciele okazywali mi wiele życzliwości i zrozumienia, a w chwilach zwątpienia podtrzymywali na duchu. Zapraszali na swoje lekcje bym mógł korzystać z ich doświadczeń. A obserwacje były niekiedy bardzo pouczające. Kiedyś zaprosił mnie kierownik na lekcję geografii. Lekcję tę prowadził wykorzystując posiadane pomoce dydaktyczne, głównie globus i mapy, a opisując topografię terenu nie zawahał się wykorzystać, w celach poglądowych, własnej charakterystycznej łysiny. Rozmowy po takich lekcjach i wszystko co usłyszałem pozwoliło mi lepiej rozumieć obserwowany tok lekcji ze wszystkimi szczegółami. Byłem też, rzecz jasna, sam hospitowany przez kierownika lub zastępcę. Prowadzenie lekcji w czasie hospitacji jest dla każdego młodego nauczyciela ogromnym przeżyciem. U mnie było to spotęgowane jeszcze tym, iż chciałem wypaść jak najlepiej. Kiedyś po takiej hospitacji kierownik poprosił mnie do gabinetu, a omawianie prowadzonej przeze mnie lekcji fizyki rozpoczął od pytania: - "Kolego, jak pan to robi, że te dzieciaki na lekcji są takie aktywne i tak dużo już wiedzą?". Być może to już wówczas zaczęła się moja przygoda z fizyką. Wczesną wiosną 1952 r. wróciły plany związane ze studiami. Dzięki życzliwości przełożonych, tym razem, otrzymałem zgodę na podjęcie studiów w uczelni kształcącej nauczycieli. Kierunek studiów - oczywiście fizyka, a wybór uczelni padł na WSP w Łodzi. Egzamin wstępny zdałem bez większych problemów. Przyszło mi więc opuścić Sierpc, z którym byłem i jestem bardzo związany. Zaczął się dla mnie nowy etap. Nowym właściwie było wszystko: miasto, uczelnia, koledzy, organizacja studiów i w tym około 50 godzin tygodniowo zajęć obowiązkowych. Trudności pokonywałem dzięki, jak sądzę, systematycznej pracy i silnej motywacji - wiedziałem, że tej szansy nie wolno mi zaprzepaścić. Po trzech latach studiów otrzymałem angaż na zastępcę asystenta, a po czwartym roku, po egzaminie magisterskim propozycję objęcia asystentury w Katedrze Fizyki Doświadczalnej WSP. Od sierpnia 1956 r. rozpocząłem pracę jako asystent Katedry Fizyki Doświadczalnej Uniwersytetu Łódzkiego.
Od tego momentu zaczyna się nowa jakość w moim życiu. Tą nową jakością była praca naukowo-badawcza. W pierwszych latach zajmowałem się pomiarami skażeń radioaktywnych powietrza i opadów atmosferycznych w Łodzi wywołanych eksplozjami jądrowymi. Z tego okresu pochodzą moje pierwsze publikacje. Od 1961 r, rozpocząłem pracę badawczą w grupie zajmującej się fizyką jądrową wysokich energii i promieniowania kosmicznego kierowanej przez wybitnego fizyka prof. Aleksandra Zawadzkiego. Była to praca eksperymentalna, która obejmowała zarówno aspekty czysto badawcze jak i opracowania właściwych metod i techniki pomiarowej, łącznie z projektowaniem i konstrukcją aparatury badawczej. To był niewątpliwie bardzo aktywny i płodny okres mojego życia. Praca naukowa, praca dydaktyczna ze studentami i zadania organizatorskie wypełniały mi czas bez reszty. Efektem tej wieloletniej działalności naukowej były liczne publikacje, recenzje, patenty, opiekuństwo prac magisterskich i promotorstwo prac doktorskich. Wymiernym również efektem były: mój doktorat, docentura i pełnione przeze mnie w Uniwersytecie Łódzkim, przez wiele lat, akademickie funkcje administracyjne nie wyłączając tych najwyższych.
|
||||||
Poprzedni artykuł Spis treści Następny artykuł |