3/2000 |
||||
Aktualne wydanie Archiwum Redakcja Komentarze Strona główna |
Poprzedni artykuł
Spis treści
Następny artykuł
|
|||
WSPOMNIENIA ABSOLWENTÓW
Henryk Tuziński
Takiej atmosfery w szkole i wśród młodzieży dziś nie ma Był rok 1945. Wielu z nas nie ukończyło szkoły podstawowej, mimo to wiekiem już mogliśmy przynależeć do uczniów gimnazjalnych. Tak też się stało. Poszliśmy do Gimnazjum ze świadomością, że trzeba dużo nadrobić. Klasa do której uczęszczałem w liceum miała profil matematyczno-fizyczny. Było nas 24 uczniów - w tym pięć dziewczyn. Skutki wojny odczuliśmy zaraz na początku nauki. Podstawowym przedmiotem zgodnie z kierunkiem była matematyka. I tu sprawa dziwna. Wykładowcą był dr filologü łacińskiej (z zamiłowania jedynie matematyk) - prof. Władysław Ulanowski. Fizykę i chemię prowadził prof. Zygmunt Werdenowski. Mimo zróżnicowanego wieku gimnazjalistów, atmosfera w klasie była wspaniała. Wszyscy uczniowie i nauczyciele cieszyli się z tego, że jedni mogą się wreszcie uczyć, drudzy nauczać. W szkole brakowało wszystkiego. Sami wykonywaliśmy w miarę możliwości pomoce szkolne, takie jak np. silnik elektryczny zasilany baterią; zegary wahadłowe; spirale z kartonu - żeby pokazać działanie siły odśrodkowej, itp. . Wykonawcami tych pomocy byli przede wszystkim Jurek Stażycki, Tadeusz Rochowicz i ja. Bawiliśmy się również w chemików. Któregoś dnia w mieszkaniu wujka Jurka Stażyckiego (dom p. Kasperskich) próbowaliśmy otrzymać gaz - siarkowodór. Okropny zapach zgniłych jaj rozprzestrzenił się nie tylko w mieszkaniu, ale i w całym domu. A efekt - nie trudno domyślić się, że były to nasze ostatnie doświadczenia chemiczne.
W pamięci mojej utkwiły różne wydarzenia. Przypominam sobie prof. Chodorowską nauczycielkę historii. Znana była z tego, że lubiła w czasie długich odpowiedzi ucznia patrzyć przez okno zamyślając się. Przerabialiśmy czasy napoleońskie. Wspominaliśmy, że również A. Mickiewicz opisał ten okres w "Panu Tadeuszu". Zbyszek Chojnacki , pochwalił się, że zna na pamięć część poematu i może go zarecytować. Po otrzymaniu zgody zaczął deklamować. Trudno mi w tej chwili przypomnieć sobie od jakiego momentu rozpoczął, ale w pewnym momencie doszedł do słów "Miejsce jak wiemy zwane Swiątynią dumania...." - dalej jednak nie recytował "Pana Tadeusza", tylko krążące wśród uczniów słowa o mrówkach przypisywane A.Fredro. Profesor tradycyjnie nie słuchała - patrzyła w okno. W klasie panowała cisza, ale pikantny tekst doprowadził do chichotów. I tutaj nastąpił powrót do rzeczywistości prof. Chodorowskiej. Padły słowa "jak możesz takie rzeczy recytować, przecież to jest świństwo - tego nie ma w poemacie". Klasa wybuchnęła śmiechem - tłumacząc, że Zbyszek zrobił to za przyzwoleniem p. profesor. Lekcja niedługo potem się skończyła, a Chojnacki został bohaterem. A oto następna humoreska: Zbliżała się jakaś uroczystość szkolna. Należało przygotować dekoracje. Z ramienia grona profesorskiego odpowiedzialny za to był prof. Stefan Tamowski (nauczyciel resunku i botaniki). Profesor poprosił Gienka Gierszewskiego, najlepszego szkolnego plastyka o wykonanie dekoracji. Pomocnikiem, oczywiście fizycznym, byłem ja. Pracowaliśmy w sali przyrodniczej na pierwszym piętrze. W sali tej równocześnie odbywała się lekcja bioliogii, prowadzona przez prof. Z. Goczyńskiego. Na lekcji panował bałagan. Wszyscy mówili naraz a nawet chodzili po klasie. Prof. Tamowski przyglądał się koledze prowadzonej przez swojego kolegę i w pewnym momencie tak ją skomentował: "popatrz Girszewski, u niego na lekcji jest jeszcze większy bałagan niż na moich lekcjach". Bardzo to nam się spodobało i skwapliwie przytaknęliśmy. Profesor Tamowski cieszył się sympatią uczniów - podziwialiśmy Go również za to, że był utalentowanym artystą. Przypominają mi się również lekcje mniej wesołe. Fizykę jak już wspominałem prowadził prof. Zygmunt Werdenowki. Profesor wymagający, ale równocześnie sprawiedliwy, znający doskonale swój przedmiot i dobrze wykładający. Bardzo lubiłem fizykę i chemię. Mogę się pochwalić, że byłem piątkowym uczniem.W dniu, który wspominam profesor był zamyślony, lekcję rozpoczął od pytania. Po kolei każdy. otrzymywał notę niedostateczną. Przyszła kolej na mnie. Znałem temat - odpowiadałem przez dłuższy czas - omawiając szczegółowo zadany problem. Po zakończeniu odpowiedzi profesor poprosił o powtórzenie. Zrobiłem to jeszcze raz. Na zakończenie profesor skwitował - "siadaj jesteś nieprzygotowany". Popatrzyłem na profesora i zdobyłem się na odwagę. Powiedziałem: "Panie Profesorze dzisiaj nikt nie otrzyma pozytywnej noty". Profesor jakby się ocknął, popatrzył na nas i powykreślał w swoim notatniku wszystkie dzisiejsze stopnie. Dalszy ciąg lekcji to już był wykład profesora przy tablicy. W domu od mojego Ojca dowiedziałem się, że profesor ma duże kłopoty związane ze zdrowiem swojej żony. Czas spędzony w szkole to nie tylko nauka w ścisłym tego słowa znaczeniu. Śpiewaliśmy w chórze szkolnym prowadzonym przez prof. Michalskiego, dużo czasu poświęcaliśmy pracy w harcerstwie, a nawet uczyliśmy się tańców ludowych takich jak polonez, mazur czy krakowiak. Kurs tańców prowadziła bardzo miła i ładna p. 0lszewska. Wspomagał ją Ludwik Jasiński, który sam nauki tańca pobierał w Szkole Podchorążych. Namiętnością naszą był jednak sport. Graliśmy w siatkówkę w rożnych barwach - w. zależności od potrzeb. Raz jako Gimnazjalny Klub Sportowy, Harcerski Klub Sportowy, "Kolejarz", a nawet "Społem" czy "Gwardia". W naszej drużynie grali : Zbigniew Chojnacki, Bohdan Chojnacki, Jarek Nowakowski, Stefan Śliwicki, Leszek Żmijewski, Mieczysław Gospodarz, ja i inni. Startowaliśmy także w zawodach lekkoatletycznych. Zdarzało się, że zwycięzcy otrzymywali nagrody rzeczowe takie jak: cukier, masło, kasza itp. . Ustalaliśmy więc miejsca, które zajmiemy uzależniając je od przynależnej nagrody. W przypadku, gdy nie było nagród rzeczowych walczyliśmy twardo o najlepsze miejsca. Zbliżała się matura, ale wcześniej tradycyjna "studniówka". W naszej szkole ze studniówką łączył się zwyczaj przecinania na krzyż czapek uczniowskich, które potem koleżanki mozolnie reperowały haftując na nich wzory. Do dziś pamiętam, że moją czapkę haftowała koleżanka z klasy humanistycznej Rysia Niemczewska z Troski. W czapkach tych chodziliśmy do zdania matury.
Maturę zdałem w roku 1949. Wyjechałem z Sierpca, ale do dzisiaj wspominam fantastyczną atmosferę panującą w Gimnazjum i wśród młodzieży szkolnej. Gdy po latach obserwowałem inną młodzież szkolną (między innymi moją córkę) w dużych miastach - stwierdzam, że takiej atmosfery w szkole i wśród młodzieży nie ma. Zastanawiam się co wpłynęło na ten fakt. Myślę, że wielkość miasta ma duży wpływ. U nas wszyscy się znali, było tylko jedno gimnazjum. W tamtych czasach nie było telewizji, dyskotek. Możliwości podróżowania były też ograniczone. Dlatego życie towarzyskie organizowaliśmy sami sobie. Ten fakt bardzo nas zbliżał i łączył równocześnie. Dlatego też do dzisiaj w miarę możliwości wracamy do lat naszej młodości jeśli nie bezpośrednio to przynajmniej we wspomnieniach. Kraków, luty 2000 r. |
||||
Poprzedni artykuł Spis treści Następny artykuł |