W 1944 roku miałam 23 lata i byłam na gospodarstwie u pierwszego męża w Załszynie. Podczas okupacji było trudno o materiał. Każdy starał się sobie jakoś radzić. Miałam kuzynów po sąsiedzku w Smorzewie, którzy mnie namówili, aby pojechać z nimi do Sierpca i tam w jednym wiadomym im miejscu wymienić u szmuglerów masło i jajka na materiał, jaki będę chciała. Połakomiłam się na to. Miałam kierzankę, więc zrobiłam kawałeczek masła, może półkilowy. Następnego dnia pojechaliśmy do Sierpca gdzieś w okolice dworca kolejowego. Za to masło dostałam materiały.
Następnego dnia do kuzynów przyjechali Niemcy z oskarżeniem o szmugiel wódką i mięsem. Zaczęli ich wypytywać, a skąd to masz, a kto ci to dał, a nazwisko. Wydało się, że masło było od mnie. Niemcy wszystko pozapisywali i zaraz na następny dzień już przyjechali po mnie. Przyjechali bardzo rano, słoneczko dopiero wstawało, a było to w początkach listopada. Zapukali do okna. Żandarm niemiecki pyta: "Tutaj mieszka pani Szałecka?" Mój mąż się zerwał z łóżka i odpowiada, że tu. Ten żandarm do niego: "Proszę otworzyć". Mój mąż nie ubierał się, tylko otworzył. Niemiec wszedł i mówi: "Pan się nazywa Szałecki. Niech idzie spać. Pani Szałecka niech wstaje i pojedzie z nami. Jednego już wieziemy". To była prawda, bo na drodze jeden Niemiec pilnował mojego kuzyna. Ten Niemiec mówi do mnie: "Pani wczoraj zawiozła do Sierpca kawałek masła tu i tu". Ja mówię: "Może i tak. Jeśli już taka prawda wyszła". On pyta: "A kierzankę gdzie pani ma?" Ja mu mówię: "Nie mam żadnej kierzanki". Obszukał wszystkie kąty za tą kierzanką, ale nie znalazł. W końcu zabrał mnie i razem z moim kuzynem zawieźli nas do aresztu do Mochowa.
W tym areszcie w Mochowie siedziałam tak do tygodnia. Największy wstrząs przeżyłam w areszcie w Mochowie. Spało się na pryczach pod kocami, a jeść dali raz na dzień kawałek chleba. Nie byłam wtedy bita, ani też w Sierpcu. Grożono mi, abym mówiła prawdę. Ja przecież mówiłam prawdę, ale moje zeznanie w Mochowie nie miało wielkiego znaczenia. Potem przejechali z Sierpca Niemcy i przewieźli mnie do aresztu do Sierpca na to właściwe zeznanie. W areszcie w Sierpcu byłam też z tydzień. Potem wzięli mnie do więzienia przy klasztorze. Tam w celi siedziało nas ze trzydzieści. Spanie na pryczach pod kocami. Tam miałam siedzieć i czekać na sprawę. Wyżywienie było takie, aby nie umrzeć. Codziennie wachmanki wyprowadzały nas na spacer. Nie mogę powiedzieć, żeby się nad nami znęcały. Nie było to więzienie aż takie straszne. Tymczasem już zbliżał się front i moja sprawa nie została osądzona. Ci więźniowie, którzy nie byli osądzeni, bo jeszcze nie zostało przez Niemców zakończone śledztwo, zostali przeznaczeni na zabicie. Tych więźniów, którzy mieli wyroki, Niemcy albo wypuścili, albo wywieźli do innych więzień.
W dniu, kiedy miało nastąpić zabicie nas, o szóstej rano przynieśli nam kosze chleba. Wachmanki tak się śmiały pomiędzy sobą, tak się niby cieszyły. Mówiły do siebie, żeby się te polskie mordy najadły przed wywiezieniem. One wiedziały, o co chodzi, że my, którzy zostaliśmy, to wszyscy na zabicie. Kobiet było szesnaście, a mężczyzn, którzy siedzieli na piętrze, było czterdziestu.
Ja tego dnia byłam dziwnie spokojna. Miałam przeczucie, że nic mi się nie stanie. Moja mama nauczyła mnie modlitwy, którą zawsze powtarzałam i powtarzam do dzisiaj. Wtedy też odwróciłam się twarzą do ściany celi od strony klasztoru i powiedziałam sobie w myślach tę modlitwę. "Ja oddaję i poświęcam Najświętszemu Sercu Pana Naszego Jezusa Chrystusa moją osobę, moje życie, moje uczynki, troski i cierpienia. Nie chcąc odtąd używać żadnej cząstki mego jestestwa, jedynie aby czcić, miłować i wielbić to Serce. Mam niezłomną wolę całkowicie należeć do Niego i czynić wszystko z miłości ku Niemu, wyrzekając się z całego serca wszystkiego, co by mogło się Mu nie podobać albo sprzeciwiać. Niech Boskie Twoje imię będzie zapisane w Tobie, gdyż pragnę docenić szczęście, by najwyższą Twoją chwałą było żyć i umierać jako Twój wierny sługa. Amen". Wierzę, że ta modlitwa była i jest wielką pomocą dla mnie w moim życiu.
Po tym śniadaniu przyszło do nas dwóch gestapowców w mundurach. Twarze mieli czerwone, widać, że schlani. Kazali nam stanąć w kolejce. Po dwie wychodziłyśmy na korytarz. Mieli rzemienne paski i mnie z drugą kobietą tym paskiem związali. Stałyśmy obok siebie, więc miałam związane prawe ramię, a lewe było wolne. Byłam w przedostatniej parze. Wiedziałam, że idę na zabicie. Zapytałam: "Panowie, za co będziecie nas zabijać". Niemiec odezwał tak, że niby nic mi nie będzie. Muszę wyjaśnić, że wtedy byłam osłuchana z mową niemiecką i rozumiałam, co się do mnie mówi. No więc poprowadzili nas przez cały korytarz aż do końca, gdzie była ostatnia cela, taka nie za duża. Tam na stoliku leżała broń. Gdy weszłam do celi z tą drugą kobietą, zaraz uklękłam i położyłam się na te inne zabite kobiety. Strzelili w głowę i poszli. Nie czułam wielkiego bólu. Potem jak Niemcy wrócili z ostatnią parą kobiet i je zabili, to miałam głowę tej kobiety na swoim ramieniu i ta kula przeszła mi przez ramię. Kiedy zastrzelili te ostatnie kobiety, poleli nas jakąś wodą czy czymś. Nie wiem, co to było, ale ta woda nie pachniała. Poszwargotali między sobą, że udało im się tyle zabić. A przecież ja to wszystko słyszałam. W końcu zamknęli te drzwi.
Poszli po chłopów na górę. Sprowadzali ich po dwóch. Krzyczeli na nich: "Los, los!". Kiedy ich wybili, to otworzyli drzwi do naszej celi, aby sprawdzić, czy która z nas nie wstała. Poszwargotali i znowu zamknęli na klucz. Słyszałam, jak zamykali bramę na korytarzu. Jak to usłyszałam, że brama na korytarzu zamknięta, dopiero wstałam i odwiązałam sobie pasek z ręki. Byłam zupełnie przytomna. Stała tam taka pryczka. Weszłam na nią. Ręce miałam czerwone od krwi, więc wytarłam je o ścianę. Otworzyłam okienko i tak stoję. Naraz słyszę kobiece głosy: "Gdzie jesteście, to was wypuszczę". Poznałam po głosie jedną znajomą, Wolską ze Zglenic i się odzywam: "Tu, tu". Ba, ale brama na korytarzu zamknięta. Pan Bóg jednak odebrał Niemcom rozum na tyle, że zostawili klucze przed bramą. Te dwie kobiety znalazły te klucze, otworzyły bramę i idą na ten mój głos przez cały korytarz. Otworzyły celę, patrzą i mówią: "To ty, Sabinko, stoisz sama?" Widziały, że potrzebuję pomocy.
Zaprowadziły mnie na skróty do szpitala. Okryły mnie takim szalem. Te dwie kobiety, jedna to Wolska ze Zglenic a druga to jakaś pani z Bieżunia, które mnie wyprowadziły, miały wyroki i zostały przez Niemców zwolnione. Oprócz tego musiały mieć jakieś znajomości z wachmankami, wiedziały, co będzie z nami. One nie poszły do domów, tylko obserwowały, co będzie dalej. Były blisko więzienia po to, żeby pomóc w razie czego.
W szpitalu doktor Pokutyński odsunął innych pacjentów i przyjął mnie, bo byłam z więzienia. Jedną kulkę z ramienia mi wyjął. Była jeszcze druga, którą dostałam w głowę. Doktor powiedział, że kula tkwi w ciele. Wtedy zgasło w szpitalu światło elektryczne i doktor nie zdecydował się na jej usunięcie. Kazał mnie odprowadzić do domu. Niemcy uciekali, Ruscy wchodzili. Był zamęt, a mnie przywieźli do Zglenic. Tam leżałam u Wolskich, dopóki następnego dnia mój mąż nie przyjechał po mnie sankami. Stopniowo dochodziłam do zdrowia i moja lewa ręka z czasem stała się sprawna. Kula, która tkwiła w mojej głowie, nie sprawiała mi bólu. Po dwóch latach ta kula wyszła przez dziąsło. Kulę tę długo przechowywałam, ale w wyniku przeprowadzek gdzieś zginęła.
Nie mam pretensji do Niemców za moje cierpienie. Wtedy rządzili się takim prawem. Takie były czasy, że właściwie za nic miała mnie spotkać śmierć. Nie życzę Niemcom źle. Jako katoliczka wybaczam im. Myślę czasem, że to moje przeżycie to był sen.
Po wojnie byłam wezwana do Warszawy na zeznania. Na sali było ze sto osób. Za stołem siedział sędzia i ośmiu ławników. Wprowadzili pod eskortą na salę Niemca w mundurze. Siedział w takim fotelu i słuchał, jak mu do ucha tłumaczyli to wszystko, co się na sali mówiło. Ten Niemiec nazywał się Koch. To on wydawał na nas te wyroki. Jak go prowadzili, to ludzie wołali: "Cegłą go, cegłą za to to wszystko, co zrobił!" A ci, co go pilnowali mówili: "Nie wolno! Niech no któryś rzuci, to my zaraz oddamy". Ja przed tym sądem wszystko powiedziałam, jak było w więzieniu: dostałam dwie kulki, a żyję dzięki miłosierdziu Bożemu. Ci ławnicy nie chcieli mi wierzyć. Zaprzeczali mi: "O, tak ładnie pani mówi. Czy wszystko jest u pani w porządku?" Te wszystkie pytania to były takie, żeby mnie zbić z tropu, że niby kłamię. Powiedziałam: "Proszę panów, nie po to tu przyszłam, żebym mówiła nieprawdę. Jeśli jestem wołana po prawdę,to mówię prawdę.
Jak mi nie wierzycie, to mnie zwolnijcie". Wtedy ten główny sędzia powiedział do ławników: "Dajcie spokój". Wróciłam do swojej ławki. Jak szłam, to ci ludzie postępowali za mną jak jakim bogiem. Powtarzali do siebie: "To ta kobieta, ta kobieta?"
Kiedy potem moje dzieci chodziły z Załszyna do Mochowa do szkoły, to nauczyciele poprosili mnie, abym opowiedziała. Wysłuchali mnie i mówią: "To nieprawda, żeby pani to przeżyła i opowiedziała to tak dokładnie. Pani to przeczytała".
Raz nawet napisałam do Warszawy o pomoc w związku z tym, że byłam w tym więzieniu. Dostałam odpowiedź, że więzienie w Sierpcu to nie więzienie. Do tego ówczesny sołtys dał swoją opinię, że mam męża, gospodarstwo i żadnej pomocy nie potrzebuję.
Z pierwszym mężem miałam syna, z drugim trzy córki. Mam wnuki i prawnuki. Nie mam powodu do skarg. Dzieci są dobre dla mnie. Zawsze wierzyłam w Boga. Dziś świat jest, jaki jest, ale widzę dużo zła. Przez całe moje życie odmawiałam modlitwę na Anioł Pański, bo tak kazała moja mama. Teraz, jak jest południe, to klękamy z mężem na Anioł Pański. Wnuczce wydaje się to dziwne i mówi do mnie: "Babcia to jest człowiekiem starego typu". A ja jej powtarzam: "Zapamiętaj, jak się modlimy. Żebyś wiedziała, jakie to szczęście pomodlić się na Anioł Pański".