6/2000 |
||
Aktualne wydanie Archiwum Redakcja Komentarze Strona główna |
Poprzedni artykuł
Spis treści
Następny artykuł
|
|
Borkowskie bażanty
Trzask tłuczonego szkła w oknie plebanii, rozległ się ostrym zgrzytem w mroźnym powietrzu. Stanęliśmy skonsternowani. Co dalej? Strzelby rozładować! To na pewno koniec polowania! Psy odwołane gwizdkiem, karnie wróciły do nogi. Zatrzymaliśmy się przed bramą naprzeciw kościoła i czekamy. *
Bażanty. Piękne ptaki łowne, które wymagają ludzkiej pomocy w środowisku gdzie żyją i trzeba wybierać dla nich najkorzystniejsze warunki siedliskowe, trzeba je dokarmiać i chronić. Tak. Wybierać warunki, bo bażanty tu się nie wzięły same z siebie tak jak zające czy sarny, są gatunkiem w naszym Kraju obcym, trzeba było je przywieść z dalekiej Mandżurii i sztucznie podtrzymywać hodowlę, w przeciwnym wypadku wyginęłyby dosyć szybko, po kilku latach. Wypuszczone w kiepskich warunkach, przeniosą się wiele kilometrów w poszukiwaniu lepszych możliwości przeżycia. Rzeka Sierpienica jest doskonałym siedliskiem dla tych ptaków. Rozliczne starorzecza, zakola wypełnione podmokłymi łąkami, krzewy, trzcinowiska, szuwary i przybrzeżne zadrzewienia, sąsiadujące pola uprawne z wielorodnością rozdrobnionej gospodarki, dają doskonałe warunki do życia, dają bogactwo pożywienia i najważniejsze, bezpieczeństwo, choć nie brakuje tu drapieżników jak lisy, jastrzębie, kuny. Schronienie latem i zimą to nie tylko bujna roślinność ale także ukształtowanie terenu. Pełno tu skarp, niewielkich wąwozów, urwistych brzegów. Na ich stromiznach często rosną cierniowe krzewy, gęste, zwarte, nie do przebycia dla człowieka ale i czworonoga. Dzikie grusze i jabłonie, jarzębiny, dęby, dostarczają poszukiwanych owoców i nasion. Jest tu także spokój, czasem tylko wędkarz w ciszy zasiądzie nad wodą z nadzieją na obfity połów. Są też na rzece wyspy, gdzie dotarcie przez wszelkie istoty czworonożne jest bardzo utrudnione. Wszystko to sprawia, że bażanty tutaj czują się świetnie, zwłaszcza iż w pobliżu miejsc ich ulubionego bytowania człowiek dostarcza im pożywienie z którego korzystają chętnie w okresach głodu, czyli zimą i wczesną wiosną. Potem znikają w łanach zbóż i wysokich trawach, donośnie zaznaczając swoją obecność głosem krzyczącego, bogato ubarwionego koguta, który w okresie godowym, trzepocząc skrzydłami, oznajmia swoim rywalom, ubiegającym się o względy szarych kurek, że tu jest jego terytorium i przestrzeń życiowa dla jego rodziny. Co prawda, gdy spełni obowiązek rodzicielski, tylko poprzez zapłodnienie, nic go już ta rodzina nie obchodzi, to jednak jest pięknym, ozdobnym i egzotycznym przedstawicielem fauny. Także wieczorne zasiadanie na ulubionej gałęzi, zawsze tej samej, oznajmiane jest głośnym gdakaniem. Kilka kilometrów, może dziesięć nawet, od granic miasta w kierunku wschodnim to takie najbardziej ulubione bażancie mateczniki. Jest w połowie tego odcinka stary młyn wodny z rozlewiskiem miejscami szerokim znacznie a dalej jest kościół na skarpie tuż nad samą wodą. Kościół istniał tu od średniowiecza. Różne były jego losy, niszczał i był odbudowywany, płonął nawet ale ludzka ręka podnosiła go ze zgliszcz. Inne zabudowania borkowskiej osady, rzadko posadawiano w pobliżu rzeki, pewnie dla bezpieczeństwa od powodzi, które zdarzają się czasami, raz na trzydzieści lat, nawet na tej małej rzece, mającej źródła gdzieś w bagnach, niedaleko Bielska, ze dwadzieścia kilometrów dalej. Gwałtowne roztopy w marcu lub długotrwałe deszcze, mogą spowodować wystąpienie rzeki z brzegów. Nie znałem osobiście Proboszcza tutejszej parafii. Wiedziałem tylko, że jest długo na parafii, że jest bardzo zasadniczy i konkretny i że jest osobą wielce zasłużoną. Naprzeciw kościoła właśnie, polowaliśmy na bażanty. Bytowały tu przez cały dzień w rozległych bagniskach, niedostępnych inaczej niż po lodzie o ile zima dopisała. Tropy na śniegu wskazywały iż było ich dużo. Miały swoje ścieżki i przyjemnością było po ponowie podążać ich śladem. Już po wielkości tropów można rozpoznać czy mamy przed sobą koguta czy kurę. Obok borkowskiej szkoły, pobudowanej stosunkowo niedawno, gdzie dawniej był park przy modrzewiowym dworze liczącym ponad trzysta lat, kiedy go bezmyślnie rozebrano, zaproszony gość, myśliwy z Warmii, oniemiały z wrażenia stał i liczył zrywające się kury. Było ich ze czterdzieści. Rwały się powolnie, jakby wiedząc, iż nic im nie grozi od naszych strzelb. Potrafią się zbierać w takie duże stada jednej płci. Koguty wtedy są gdzie indziej. Trzeba ich poszukać. Wystawione należycie przez wyżła koguty, podnosiły się z krzykiem w górę i padały po strzale, lub spudłowane szybowały w inne znane sobie miejsce. Często rwały się bukietami. Kilkanaście barwnych, długoogoniastych kogutów jednocześnie zrywało się do lotu, wzbijając się z jednego miejsca i dopiero ponad krzakami obierały różne kierunki lotu a czasami udawały się wszystkie w jedną stronę. Strzelony ptak rulował w powietrzu, spadając kamieniem albo zaznaczał trafienie, obniżał lot i siadał w nadrzecznym szuwarze, szukając w gąszczu schronienia. Bywało iż zbarczony ciągnął po trawie przybrzeżnej łąki zranione skrzydło, dobiegał do koryta rzeki i znikał nie wiadomo gdzie. Okazywało się iż był schowany tuż nad powierzchnią wody, pod burtą niewysokiej skarpy, za osłonę mając drobną wiązkę trawy, zwisającą ku dołowi. Potrafił trwać w takim ukryciu długo i człowiek, który nie posługuje się węchem nigdy by go nie znalazł. Bywało, smuga piór w powietrzu długo wirowała zanim opadła na ziemię, lub niósł je i rozpraszał wiatr. Myśliwy sądził, że trafił skutecznie a bażant odchodził zdrów, nieco tylko oskubany, ostrzyżony jakby. Albo trafiony w korpus jednym ołowianym ziarenkiem, które przeszyło mu płuca, wzbijał się świecą wyżej i wyżej, coraz szybciej trzepocząc skrzydłami, by, osiągając apogeum, skonać i spaść martwym. Bywało, lądował po strzale wprost na głęboką wodę i aportowany zawisał na trokach u pasa, taki mokry wymięty, żałosny aż brzydki. Na ciekach potrafił biegać z niewiarygodną prędkością, złamane śrutem skrzydło wlokło się za nim a on biegł tak, że pies goniąc na oko nie był w stanie go dopaść. Różne przeszkody były mu sprzymierzeńcem, przeciskał się pod zwałami gałęzi i gąszczem szuwaru, co zatrzymywało psa, jemu dając przewagę. Wysokie skarpy rzeki i jej szerokie rozlewiska, sprawiały iż z jednego brzegu na drugi, bażanty przelatywały na znacznej wysokości. Zimą, kiedy rzeka była zamarznięta, stałem na jej środku a koguty rozpędzone defilowały wysoko nad głową i trzeba było dać duże wyprzedzenie lufami, kilkumetrowe, aby wiązka śrutu spotkała się z ptakiem w locie. Lub szły na sztych, na królewski strzał. Jeśli udało się trafić, spadały wprost pod nogi a nawet na głowę myśliwemu. Sosnowy lasek za wsią na niewielkim wzniesieniu, był ulubionym miejscem ich bytowania. Odchodziły z niego albo nisko tuż nad ziemią albo właśnie wysoko, ponad koronami drzew. Znikały w olszynowym gąszczu na podmokłym bagiennym gruncie. Silny wyżeł mógł je dopiero ponownie ruszyć. Psy naprowadzone pod wiatr, znajdowały je bezbłędnie, aportując ptaki strzelone, dochodząc zbarczone i szukając ich w miejscach gdzie zapadły. Dobrze ułożony wyżeł, współpracujący ze swoim panem, oddaje nieocenione usługi na takim polowaniu. Najpierw okładanie pola z kufą uniesioną do poziomu grzbietu i w galopie, potem zaznaczenie odwiatru, znajdującej się w niedalekiej odległości zwierzyny, następnie dociąganie i o ile ptak nie cieknie, to stójka. Czasem stójka jest wykonana poprzez gwałtowne zatrzymanie się w pełnym biegu. Wtedy wyżeł staje jak wryty, przybierając nieraz bardzo dziwaczne pozy, komiczne wręcz. Stoi na trzech nogach, czwartą ma zadartą, zawieszoną w powietrzu, i nie ważne czy jest to kończyna przednia czy tylnia, tak jakby nie była mu potrzebna. Ogon zwinięty w obwarzanek, zastygły w wahadłowym ruchu. Nozdrza czułego nosa są wtedy wycelowane w miejsce gdzie jest ptak i aż wiary dać nie można, że wzrok naszego czworonoga wcale go nie widzi. On go czuje węchem. Sylwetka takiego wyżła, zwłaszcza jeśli to jest irland, gordon lub lawerak, godna jest pędzla najprzedniejszych mistrzów. Dwie strzelby i jeden legawiec, to idealny zespół do polowania w naszych warunkach. Jednak z grzęzawiska porośniętego olszynami i szuwarem, bażanty wolały pieszo wciekać raczej, niż zrywać się do lotu a jeżeli to w kierunku większego gąszcza, gdzie łatwiej było o schronienie. W stronę kościoła znajdującego się na wzgórzu i oddzielonego rzeką i otwartą przestrzenią rwały się niechętnie. Tak trafiliśmy w pobliże Borkowskiej Świątyni. Zwykle w bezpośrednim sąsiedztwie nie strzelaliśmy do zwierzyny a ustronność i spokój tego miejsca sprawiały iż ptaki chętnie tam przebywały, więc pod cierniowymi krzakami i w gąszczu dzikiego bzu, było świetne miejsce do pobudowania zadaszonego karmowiska tuż przy parkanie otaczającym kościół. Dostarczaliśmy tam raz w tygodniu nieco odpadów zbożowych wymieszanych z plewami i nasionami chwastów, co było dobrym pożywieniem w zimowe dni. Tym razem także nie mieliśmy zamiaru przy kościele strzelać tylko wysypać karmę. Śniegu ostatnio spadło sporo i oprócz zasilenia w paszę trzeba było odwalić nawiane warstwy puchu znajdujące się pod zadaszeniem. Dzień miał się ku zachodowi a bażanty tutaj bywały zwykle o poranku, na śniadaniu. Psy jak zwykle buszując spenetrowały wszystkie zarośla wokół kościelnego parkanu i znalazły jedynego ptaka, który nie dał się wystawić, lecz wyciekając, zerwał się i odleciał w kierunku plebanii. Nie padł żaden strzał ale huk rozbitej szyby był stokroć bardziej dojmujący. Staliśmy pod nowym, nie zasiedlonym budynkiem, oddzieleni płotem i bramą. Uwiązany przy budzie w głębi podwórka burek, ujadał zawzięcie. Nikt nie wychodził. Nie było dzwonka. Zrobiło się ciemno. Wróciliśmy do domu. Sprawę należało z Proboszczem omówić, lecz przez najbliższych kilka dni żaden z nas nie miał sposobności tego uczynić. Incydent, którego byliśmy sprawcami nie dawał mi spokoju, ale zamiast dążyć do jego wyjaśnienia, zacząłem unikać tego miejsca i spotkania z Proboszczem. Nie wiedziałem też czy ma On orientację co do tego kto jest winowajcą, choć przecież nikt szczególnie nie zawinił i przypadek sprawił, że popędzony przez mojego psa bażant w panicznej ucieczce zerwał się do lotu w kierunku budynku i pewnie nie zdążył się wznieść ponad dach, albo raczej odbity w oknie błękit nieba wziął za przestrzeń nadającą się do lotu, uderzył w szybę, rozbił ją i wpadł do wnętrza. Było mi wygodnie nie ruszać tej sprawy. I tak zostało, pomimo pewnego niepokoju i niepewności. *
Minęło dwanaście lat. Poznałem Proboszcza przy okazji pokazywania swoim dzieciom szopek bożonarodzeniowych we wszystkich okolicznych kościołach, nie tylko w mieście. Robimy tak co roku, szopki się zmieniają, dzieci mają wiele wrażeń. Również na Święta Wielkiej Nocy, odwiedzam z dzieciakami wszystkie kościoły. Borkowska szopka znana jest w okolicy. Obok żłobka z Dzieciątkiem Jezus, zamiast owieczek, bydlątek i osiołków, jest współczesny nasycony techniką świat. Jeżdżą pojazdy, strażacki wóz bojowy, autobus, kręcą się ramiona wiatraka, wszystko jest ruchome, ma swój napęd pod podłogą i dzieciom bardzo się podoba. Potem miałem jeszcze kilka spotkań z Proboszczem, lecz do sprawy bażantów nadal nie było sposobności nawiązać. Kształt dzisiejszej bryły kościoła jest zupełnie współczesny. Po pożarze w latach dwudziestych tego stulecia, powstał jako nowy obiekt w trzydziestym dziewiątym roku. Czasy drugiej wojny światowej zmieniły go w żołnierskie warsztaty wehrmachtu i dopiero druga połowa lat pięćdziesiątych, pozwoliła odżyć temu miejscu, zgodnie z wyborem, przeznaczeniem i tradycją minionych wieków. Dzisiejszy rozkwit, powaga i uroda, harmonia i dostojność tego miejsca, to zasługa Proboszcza, który jest najdłużej w dziejach urzędującym na tej parafii. Dopiero ostatniej zimy, gdy szukałem śladów żerowania bobrów na Sierpienicy i odbywałem długie dydaktyczne spacery z młodym, niedawno nabytym, następnym wyżłem, spotkałem Księdza przed kościołem, gdzie urządził mały tor saneczkowy dla uczniów tutejszej szkoły. Dzieciarnia z nauczycielem wychowania fizycznego zjeżdżała na sankach z piskiem i śmiechem z wysokiego brzegu w kierunku rzeki, specjalnie ukształtowaną trasą. Powrót na górkę ułatwiały schody, prowadzące z dołu, od poziomu rzeki do góry obok nowej dzwonnicy i do kościoła. Parafianie mieszkający we wsi po drugiej stronie, przychodzili poprzez kładkę tak wąską iż gęsiego należy się po niej poruszać, ale nową, wygodną i bezpieczną z poręczami po bokach. Przeprawa przez rzekę w tym miejscu musiała istnieć już w czternastym wieku, czyli od czasu pobudowania kościoła. Świadczą też o tym leżące obok, na dnie, wielkie głazy. Inni, zmotoryzowani wierni, przybywają wygodną drogą od przeciwnej strony, gdzie jest też duży parking. Wywiązała się między mną a Proboszczem dosyć swobodna rozmowa. Po dłuższej konwersacji o zimie i sankach, bobrach i bażantach, delikatny problem sprzed lat rozwinął się sam. - Czy pamięta Ksiądz rozbitą szybę w oknie plebanii na piętrze gdy jeszcze nie był ten nowy budynek zasiedlony? Zapytałem, zdecydowany na wyjaśnienie sprawy do końca. - A skąd pan wie o tym zdarzeniu? Odpowiedział, pytaniem na pytanie, Ksiądz z wyrazem twarzy pełnym zaskoczenia i uśmiechem nieco przekornym. No bo dlaczego jakiś mieszczuch może znać zdarzenie z przed iluś lat o którym się nie mówiło i było epizodem jednego wieczoru. Opowiedziałem moją przygodę z wszystkimi szczegółami. Ksiądz, pełen zdumienia, słuchał uważnie. Kiwał głową ze zrozumieniem i widziałem na jego twarzy iż moja opowieść komponuje się mu w logiczną całość. Skwapliwie dopisał szczęśliwy koniec do mojej myśliwskiej przygody z którą obnosiłem się w zamknięciu, zatajeniu przez tyle czasu. - Wróciłem - mówi - autem do domu wieczorem. Rano natychmiast dostrzegłem rozbitą szybę na pierwszym piętrze plebanii. Pełen najgorszych przeczuć, że znajdę tam kamień na podłodze rzucony ludzką ręką, udałem się na górę. Otwieram drzwi a w środku rozlega się hałas, rumor, który wprawił mnie w przestrach. Jak to, przecież izba jest pusta, zatrzymuję się w pół kroku, nie przekraczając progu i rozpoznaję łopot skrzydeł. Ptak, jak duch, zjawa, w izbie pustej niczym rezonansowe pudło, załomotał. Kątem oka dostrzegam wyfruwającego przez rozbite okno, bażanta. Gdyby się zabił, chociaż byłby z niego rosół jako zapłata za potłuczoną szybę. Zostało kilka piórek na podłodze. Pośmialiśmy się z tego wydarzenia z nutką refleksji o tym jak to się mogą dziwnie ułożyć różne zdarzenia, jakie mamy odczucia i jaki niespodziewany finał ta sprawa znalazła po tylu latach i że też musieliśmy się tak przypadkiem o niej zmówić. Borkowo - Młyn, 3 listopad 2000 r.
Ryszard Suty |
||
Poprzedni artykuł Spis treści Następny artykuł |